Przepraszam za to, że musiałyście na to tyle czekać. Niesamowicie męczyłam się z pisaniem, ale w końcu skończyłam. Co prawda na pięć stron w wordzie tylko dwie opisują teren, ale ze mną tak zawsze... Jeszcze jedno. Pisałam tak jakbyśmy znały się od lat, skoro współpracujemy itd. Więc nie miejcie mi za złe jeśli coś co przeczytacie nie spodoba wam się, w razie czego mogę zmienić dany fragment.
Dokładnie o
7:27 zadzwonił telefon, chwilę czekałam aż przestanie, ale on ciągle dawał o
sobie znac. W końcu zdecydowałam się odebrać
i wciąż będąc nieprzytomną wyczekiwałam jakiejś wypowiedzi.
-Ruska? –
niepewnie zapytał głos w słuchawce.
- Mhm…
- Bo wiesz… Tak jakby jesteśmy właśnie przed twoja bramą, co nie? I nie wiemy
jak to żelastwo otworzyć…
Potrzebowałam
chwilę na przeanalizowanie danych, rzeczywistość jakoś nie chciała do mnie
przybyć.
- A kto mówi?
- Detalli, to jak?
- A możecie poczekać tak chociaż ze dwie godzinki? - zapytałam rozglądając się po pokoju. W końcu
jednak wstałam i odsłoniłam okno. Widok za oknem podpowiadał mi, że nie
żartowała. – Dobra idę do was, chwilkę.
- Na razie.
Po chwili
ostentacyjnie kroczyłam przez podwórko w piżamie i artystycznym nieładzie na
głowie. Otworzyłam bramę i spojrzałam na zadowolone z siebie właścicielki
Winter Mist.
- A tak w ogóle
to… to powstrzymam się przed rozstrzelaniem.
- Miło z twojej strony. No dobra, nie wiedziałyśmy, że tak szybko dojedziemy. –
Dyennney wesoło poklepała maskę sporego samochodu niezidentyfikowanej marki,
który po chwili wjechał na podwórko.
Tam się wszyscy powitaliśmy jak należy i
wyprowadziliśmy cztery rumaki z koniowozu. Pokazałam dziewczynom przygotowane
boksy i w czasie gdy konie odpoczywały po podróży, my zaszyliśmy się w kuchni.
Było jeszcze chłodnawo, więc kiedy na stole pojawiła się gorąca herbata i
tosty, które jako jedna z nielicznych potrwa nie przekraczają moich kulinarnych
zdolności, zgodnie rzuciliśmy się na nie walcząc do ostatniej kromki bądź
kropli…
- Opowiadajcie co tam słychać. – zagadnęłam w międzyczasie.
- Po staremu. Chociaż jest co robić po tej arabskiej imprezie. Ale sprzątanie
zostawiłyśmy ekipie, my wzięłyśmy dzień wolny od stajni/ Żeby przyjechać do
stajni… i jechać w teren… - mówiła Detalli.
- Zobaczysz, że w takich okolicach to sama radość. Może ja dorobię kanapek czy
czegoś?
Jednak nie
zdążyłam, gdyż z podwórka dobiegły nas nieznośne dźwięki. Coś jakby ryki
rannego dzika w akompaniamencie bębnów i pisków. Wymieniliśmy porozumiewawcze
spojrzenia i niepewnie wychyliliśmy się na ganek.
- To tylko
Agat, nikt nikogo nie zabija! – krzyknęła Delicja, która wraz z Megan próbowała
uspokoić karego achała. Najwyraźniej źle znosi pobyt w przyczepie…
- Okey… Gdyby co, to masz dwa boksy obok Key’a. Gdzieś tam się wałęsa ktoś
ogarniający stajnie to pytaj.
- Dobra, dzięki. – Po kilku minutach karus zorientował się już, że wydzieranie
się nie jest najlepszym sposobem na odstraszenie przyczepy, ponieważ ona i tak
stała w miejscu, po czym dał się zaprowadzić do stajni razem z San Galaxy
Starem.
Tymczasem
reszta wróciła do środka i spokojnie kończyła śniadanie. Postanowiłam cichaczem
udać się na górę i doprowadzić się do porządku by nie straszyć kolejnych gości.
Na dole zrobiło się wesoło, dołączyłam do gry „zabierz Dyenney komórkę i
uciekaj jak długo się da”. Kiedy urządzenie złapała Sabina wpadła na nią
zdeterminowana właścicielka i obie wpadły na kartony, wypełnione styropianowymi
kulkami. Rozejrzały się i chwilę potem wywołaliśmy III wojnę światową, białe
kulki były dosłownie wszędzie. WSZĘDZIE.
- A maaaasz! –
Det rzuciła we mnie sporą garścią, a ja nie pozostałam jej dłużna. Jednak
szybko znalazła wiadro i zdobyła przewagę, więc ukryłam się za kanapą gdzie
koczowała już Dyen ukrywająca się przed Dawidem, z który z kolei czatował przy
drzwiach. Wchodzące do salonu Del i Megan zostały obsypane właśnie przez niego,
po czym także przyłączyły się do bitwy.
- Dobra,
zawieszenie broni! Błagam. – mówiłam ze śmiechem stając na oparciu fotela.
Jednak stałam się łatwym celem i natychmiast pokryłam się styropianem.
Skończyliśmy po
10 minutach na schodach co jakiś czas rechotając i chichrając się, wyglądaliśmy
jak rasowe pijaczyny spod monopolowego. Najlepsze było to, że wieczorem będę
musiała to posprzątać! To ci zabawa… Ale co tam, żyjmy chwilą!
- Ej, a wiecie,
że mieliśmy jechać w teren? – Detalli doznała oświecenia.
- Czekamy na resztę. – odpowiedziałam rzucając ją kulką, za co oddała dwoma i
kiedy po raz kolejny mieliśmy rozpocząć batalie do domu ktoś wszedł. Musieliśmy
przeczołgać się kilka stopni niżej by zobaczyć kto to co zrobiliśmy jak na
komendę. W salonie stała Rivienne i spoglądała na nas z politowaniem.
- W co się
bawicie? – zapytała z zaciekawieniem i spojrzała na styropianowe kulki
spadające z żyrandola.
- A to… Tylko takie… coś. Dobra, może pójdziemy na dwór i poczekamy na resztę
na podwórku? – Podniosłam się i ogarnęłam resztę wzrokiem. – wyglądamy jak
zmodyfikowane genetycznie dalmatyńczyki…
Zebraliśmy się
w kupę i przetransportowaliśmy się na zewnątrz, właśnie zajechała przyczepa z
WSK Grand Prix. Kiedy zaparkowali wśród reszty pojazdów. Arabia pomachała nam i
wraz z Markiem otworzyli rampę by wydostać konie. Pokazałam im boksy po czym
gawędząc na ławeczkach przy parkingu czekaliśmy na resztę. Po kilku minutach
pojawiły się Yaqui i Deidre wraz ze swymi rumakami nieco mniejszego kalibru. Zapragnęłam
mieć kucyka, będę czesać jego długą grzywę i pleć masę warkoczyków. Taaak, to
jest plan. Przypomniałam sobie o moim
notesie założonym specjalnie na tę okazję i z dumą odhaczyłam obecnych gości.
- Wszystko się
musi zgadzać, taki kajecik niezbędny, prawda.
– Morgan zabrała mi zeszyt i przerzuciła kilka kartek. – Mmm… Mamy w
programie ognisko. Serio zrobiłaś rozkład zadań? Działajmy spontanicznie!
- No dobra, ale my tu gadu gadu, a konie czekają… Czy jednak za ciepło? –
zagadnęła Alex.
- Wiesz co, no ja myślę, że teraz jest najgorsza pora i wyjedziemy sobie przed
16. Co wy na to? – odpowiedziałam patrząc w bezchmurne niebo.
- Okey, to co na teraz?
- Ktoś zabrał mi zeszycik i musimy improwizować. – Spojrzałam na uśmiechniętą
od ucha do cuha Morgan. – Mam pomysł! – Krzyknęłam nagle.
- Podzielisz się? – Zapytała Deidre gdy w skupieniu rozglądałam się po
podwórku.
- Dajcie mi min… Albo nie, chodźcie. – Ruszyłam w kierunku garażu i otworzyłam
schowek.
Reszta dopchała się do drzwi i na naszych twarzach zagościły
psychopatyczne uśmiechy. Mieliśmy przed sobą cały stos przeróżnych pistoletów
na wodę, oraz jakieś wiaderka itp. Podzieliliśmy się na dwie drużyny: chłopaki
i dziewczyny. Nie żebyśmy zrobiły to specjalnie żeby z wielką przewagą nie
zostawić na nich suchej nitki… Batalia rozgrywała się na podwórku, można było
się chować w okopach, ale nikt nie czatuje ani w stajni ani w domu, co by mi
nie pomoczyć dywanów i nie wystraszyć koni paradując po korytarzach niczym
wodniki.
- Amunicja mis
się kończy! Osłaniajcie mnie! – Krzyknęła Yaqui po czym wycofała się do
magazynu czyt. Jednej z beczek z deszczówką.
Razem z Ann
intensywniej broniłysmy naszych pozycji.
- Zbliżają się
do bazy! – wrzasnęła niespokojna Arabia. – Musimy zaatakować ze wschodu! Ruszać
się!
Baza była
kranem do którego podłączyliśmy długi wąż ogrodowy, kto go zdobył – wygrywał.
Za panią
Kapitan podążyłyśmy w kierunku małej stajni, by z zaskoczenia napaść na wroga.
Arabia zerknęła czy jesteśmy gotowe i poprowadziła nas do ataku. Wypadłyśmy zza
zakrętu otaczając chłopaków i solidnie strzelając w nich z każdej broni.
Wisienką na torcie okazał się nalot Detalli i Dyenney z wielkimi wiadrami
pełnymi lodowatej wody.
- Zwycięstwo! –
Krzyknęłyśmy przybijając sobie piątki.
- Ciekawe kto ci teraz naprawi Wranglera… - mruknął naburmuszony Marek, jednak
Arabia skwitowała to jedynie rozbawionym uśmieszkiem.
Przyniosłam ze
stajni stare derki, które rozłożyliśmy na trawie i położyliśmy się na nich
czekając aż wyschniemy.
- W sumie to
możnaby się było przejechać do sklepu po górę słodkich rzeczy… - oznajmiła
Rivienne, po czym wstała i spojrzała na nas wyczekująco. – Kto jedzie?
Podniosłam się
razem z Alex, Dyenney i Delicją po czym zapakowałyśmy się w wóz tej ostatniej i
ruszyłyśmy w stronę najbliższego spożywczaka. Wiadomo, każda wzięła koszyk i
wypełniła go do granic możliwości we wszelkie słodycze, a znalazło się i kilka
butelek czegoś z procentami. I piccolo.
Pomijając minę ekspedientki bez problemów upchałyśmy kilka toreb w
bagażniku Delkowego auta. Wtedy tez stwierdziłyśmy, że zbliża się pora obiadu,
więc skoczyłyśmy jeszcze po cztery duże pizze i wróciłyśmy do Rosewood witane
tubylczymi okrzykami pozostałych. Wspólnymi siłami przenieśliśmy wszystko na
derki i urządziliśmy piknik. Marek przygotował nam drinki w plastikowych
kubeczkach, także zrobiło się jeszcze weselej. Po godzince zdecydowaliśmy się
przygotować rumaki, spotkaliśmy się przed stajnią.
- Ej, Morgan, a
czemu twój koń ma siodło odwrotnie? – Rivienne zadała to pytanie z wielką
powagą, a widząc minę dziewczyny parsknęła śmiechem.
- No taaak… Chyba troszkę mu nie do twarzy. – fachowym okiem spojrzała na
grzbiet Gorgeousa, który zapominając o otaczającym go świecie, zwyczajnie
drzemał. Szybko poprawiła sprzęt i wsiadła na grzbiet folbluta. – Co siętak
grzebiecie?! – krzyknęła w stronę stajni, gdzie większa część jeszcze
przygotowywała rumaki. Zaraz potem wyszłam razem z The Key’em, którego wybrałam
pięć minut wcześniej. Niedługo potem pojawiły się Detalli z Meet My Madness
oraz Alex i Pan Wiatru. Wkrótce już wszyscy ładnie plątaliśmy się po małym
placyku przed tylnym wejściem do stajni ogierów.
- To co? Pojadę
pierwsza, bo znam te okolice jak własną kieszeń. A dalej to już naprawdę
jedźcie jak chcecie, w zastępie w stadzie, w szeregu… Co tylko się wam spodoba.
Będę się darła w razie zmiany chodu czy coś. No i pewnie chcecie dłuższą trase,
co nie?
- No raczej, zrobimy sobie taki mini rajdzik, ok? Możemy jechać w te góry? No i
jeszcze przeciągnij nas po lasach trzeba i się dotlenić upolować jakieś zające
na kolacje. – wyliczała Ann na Valentine, po czym nagle zamilkła. Później
zorientowaliśmy się, że odpowiedzialny za to był bat, który musiała jakoś
przytrzymać skracając puśliska.
- Dobra jedź nie marudź! – Zarządził Dawid głaszczący karą Black Porfavor po
szyi.
Zgodnie, lub
mniej zgodnie, ruszyliśmy przed siebie! Zrównałam się z Delicją na San Galay’m
i chwilę gadałyśmy, po czym Key stwierdził, że on będzie szedł sam na przodzie
jak ten wielkie przywódca. Zgodziłam się, niech ma cos od życia.
- Ło matko! –
usłyszałam nagle.
My Mosquito
odskoczył na bok płosząc się czegoś co najprawdopodobniej w ogóle nie istniało
i wpadł na Affinitone. Ogier z pełną gracją odsunął się i zaskoczony spojrzał
na swojego kolegę, który zdążył się już uspokoić. Jako, że przez nagłe
zatrzymanie kilka koni się zniecierpliwiło, od razu ruszyliśmy żwawym stępem.
Gdy dojechaliśmy do lasu odwróciłam się i krzyknęłam „do kłusa!”. Jednak Key
miał gorszy dzień i najwyraźniej w nosie miał to, że chce jechać żwawiej. Jak
gdyby nic wlókł się denerwując resztę koni.
- Nie pędź tak
Ruska, bo fotoradary cię złapią! – Gdzieś z tyłu krzyknęła Deidre spokojnie
kłusująca na Hypnotize.
Westchnęłam i
po raz kolejny dołożyłam łydki. Zniecierpliwiona Detalli minęła mnie na dumnie
kłusującym Pardon Me. Zwolniłam i zrównałam się z Ann jadącą na ślicznym
fryzyjskim Valentine. Wtedy Key stwierdził, że bardzo chętnie przyspieszy i
pomimo moich protestów zaczął wyprzedać zastęp, trochę poirytowana jego
zachowaniem wykonałam woltę. Uspokoił się, ale nie na długo, ćwiczenie musiałam
powtarzać średnio co minutę. Zresztą, nie tylko ja miałam ten problem.
Większość uczestniczących w spacerze koni pragnęło powyrywać swoim jeźdźcom
ręce, rozpierała je energia, a na to lekarstwem jest dziki galop w losowo
wybranym kierunku. Kambarbay myślałam chyba o tym samym, po krótkiej sprzeczce
z Dawidem bryknął i korzystając z dekoncentracji jeźdźca zagalopował mijając
konia przed sobą. Niestety dla niego plany nie wypaliły i już po chwili musiał
zwalniać. Obrażony prychnął i kiedy tylko przy drodze pojawiały się krzaki
przesuwał się w ich kierunku tak by pasażer na jego grzbiecie poczuł je na
własnej twarzy. Mój dzielny rumak
całkiem się zrelaksował gdy zrozumiał, że nie pozwolę mu na szaleństwa.
Oczywiście później zamierzałam zmienić zdanie.
- Ruuus?! Gdzie teraz?! – Krzyknęła Detalli, która ciągle prowadziła nasz
rozlazły zastęp.
- Zaraz będzie taka ścieżka na prawo, pojedziemy sobie przez takie pagórki, a
potem będzie fajna piaszczysta droga na galop! – Wrzasnęłam będąc bliżej końca
niż środka.
Wkrótce konie przestały nudzić się mając okazję pobawić się w „z górki na
pazurki”. Co prawda nasze górki były dość niskie, ale zawsze to coś innego.
Kiedy prowadząca zauważyła drogę, o której mówiłam ruszyła galopem. Akurat
byłam na szczycie jednego z większych pagórków, kiedy Key radośnie bryknął i
wystrzelił do przodu. W podobnej sytuacji znalazły się także Arabia, Sabina i
Dyenney. Wszystkie cztery z bojowymi okrzykami pędziłyśmy na resztę, która
zdążyła już uspokoić tempo na prostej płaszczyźnie.
- Bez
ostrzeżenia? – Podjechałyśmy do Detalli.
-Galopem marsz… - odpowiedziała z niewinna miną. – Dobra, szkoda czasu. Wio! –
Krzyknęła po chwili.
Dodałyśmy łydki
po czym nasze wierzchowce od razu przyspieszyły.
- Długa jest ta
droga?! – zapytała mnie Delka.
- Taaak! Ścigamy się?!
Delicja skinęła
głową i już po chwili minęłyśmy pierwszą parę. The Key zrobił się nagle
nadzwyczaj krzepki i przebierał swoimi nóżkami szybciej niż mogłam się tego
spodziewać. Jednak Galaxy był szybszy i pewnym momencie zwyczajnie poszedł na
przód zostawiając nas w zakłopotaniu.
Kolejno mijali
nas kolejni uczestnicy terenu, kiedy obok przegalopowały Deidre i Yaqui na
kucach straciłam wiarę w swojego rumaka. Byliśmy ostatni, no nieźle… Nagle cały
zastęp zrobił STOP. Podjechałam do pierwszych i powędrowałam za spojrzeniem
Rivienne. Namiętnie przyglądali się pięknemu… jeziorz… jeziorowi? Ekhem,
patrzyli na jezioro.
- Możemy tam jechać? Jest chyba 40 stopni…- powiedziała Alex po czym rozejrzała
się po twarzach zebranych, a Pan Wiatru pieczołowicie oblizywał swój
ochraniacz.
- Nie wiem czy to jest to jeziorko, o którym myślę, ale jeśli tak to pewnie. –
Uśmiechnęłam się i ruszyłam stępem.
Zejście było
strome, więc poruszaliśmy się powoli i w sporych odstępach. W końcu naszym
oczom ukazał się upragniony brzeg, całe szczęście był dość dogodny i kiedy
tylko wszyscy ładnie ustawiliśmy się na sporej pseudo plaży mieliśmy prostą i
łagodną drogę do wody. Na początku postanowiliśmy oswoić nasze rumaki z zimnem,
więc powolutku podjechaliśmy do płycizny i powolutku zapuszczaliśmy się coraz
dalej. Kilka koni prawie zamoczyło brzuchy, więc postanowiliśmy zdjąć siodła.
Sprzęt zostawiliśmy na brzegu, a potem już kłusem lub galopem, w zależności od
upodobań, rzuciliśmy się na niewielkie fale. Nunabell stwierdziła, iż świetną
zabawą jest stawanie dęba w wodzie, a potem mocne uderzanie przednimi kopytami
o taflę obryzgując wszystkich wokół. Podchwyciło to parę innych koni i wkrótce
nie było istoty z suchym… czymkolwiek.
Pozwoliliśmy naszym rumakom na szaleństwa, więc wariowaliśmy zarówno w
wodzie jak i w piasku. Byliśmy więc nie tylko mokrzy, ale i opanierowani. Po
pół godzinie wykończających zabaw wyszliśmy na brzeg z zamiarem wyschnięcia.
Stępowaliśmy z końmi i gawędziliśmy między sobą. Przy takim słońcu niedługo
potem podpinaliśmy już popręgi siedząc w siodłam. Postanowiliśmy poszukać
innego wyjścia z dolinki, w której znajdowało się jeziorko. Tamta droga była
zbyt ciężka, jeśli jechało się po niej pod górkę. Szliśmy w wodzie, dosłownie
20 cm od brzegu tak by zamoczyć same kopytka. Postanowiłam zakłusować, więc
przekazałam to reszcie i już po chwili zachwycone konie raźno truchtały jeden
za drugim. Po chwili pojawiliśmy się w okolicy łagodnego wzniesienia, gdzie
zauważyłam jakąś uroczą ścieżynkę prowadzącą do góry. Skinęłam do Alex, która
jadąc obok zwiększyła dzielącą nas odległość i przekazała reszcie to samo.
Mocniej ścisnęłam boki ogiera i pochyliłam się by było mu łatwiej, z tyłu
usłyszałam, że większość zastępu przeszła w galop, więc nie tracąc czasu
dodałam impuls mający zachęcić Key’a do zmiany chodu. Wykonał to w ułamku
sekundy po czym entuzjastycznie bryknął.
W połowie konie zaczęły się niepokoić, chciały się wyprzedać i szalały nie
słuchając swoich opiekunów. Mimo to nie mogłam przyspieszyć, droga nie
wyglądała na godną zaufania, więc jadąc na ręcznym starliśmy się jakoś przeżyć.
W końcu poruszone konie wbiegły na dużą polanę i rozejrzały się zwalniając do
kłusa. Spojrzałam na dół i zamrugałam oczami z niedowierzaniem, nawet bez konia
bym na to nie wlazła, co co dopiero z zejściem. Nie wiem jakim cudem żyjemy…
- No to gdzie
teraz? – zapytała Delicja nie tracąc głowy.
Spojrzałam na
niebo, potem na nią, na las, na nią…
- Nie wiem…
Chyba nigdy tutaj nie byłam… - przyznałam się z zakłopotaniem.
- „Znam te okolice jak własną kieszeń”, co? – wtrąciła się podminowana Morgan.
– Ale jednak gdzieś musimy skręcić. Nie będziemy tutaj stać i czekać na
zbawienie, bo za godzinę zacznie się robić szaro. – dodała szukając wzrokiem
najdogodniejszej ścieżki.
- Okey – westchnęłam. – Pojedźmy tędy, a potem zobaczymy.
Reszta
przystała na to i ruszyliśmy kłusem leśną ścieżką, gdzie dwa konie z
powodzeniem mogły biec obok siebie. Zaczęłam się poważnie niepokoić gdy po 15
minutach nie pojawił się żaden zjazd, żadna polanka ani nic co mogłoby
wskazywać na odnalezienie właściwej drogi do domu. Przyspieszyłam tempo, to
samo zrobili pozostali. Miałam wrażenie, że czym jesteśmy dalej tym bardziej
oddala się Rosewood. W końcu zatrzymałam zastęp.
- To chyba bez
sensu. Ta droga może mieć nawet kilka naście kilometrów, poza tym nie wiemy
nawet czy to dobry kierunek.
- Hm.. – zamyśliła się Arabia. – A co ma sens w tym momencie? – zapytała z miną
pt. „wszystko mi jedno”.
- Rozpalmy ognisko i wyślijmy wiadomość dymną! – krzyknęła Rivienne.
- To nie takie głupie. – uśmiechnęła się Dyenney.
Bezradnie
spojrzałam w górę, słońce zachodziło, więc musiałyśmy się pospieszyć.
- Zawracamy czy
jedziemy dalej? – zapytałam.
- Jedziemy! Co ma być to będzie! – odpowiedział ucieszony Dawid i ruszyliśmy
stępem.
Po kilku
minutach ruszyliśmy kłusem, po kilku minutach pojawił się upragniony zakręt!
Właściwie była to mała ścieżyna odbijając od głównej drogi, po której
monotonnie poruszaliśmy się od pół godziny. Wjechaliśmy tam z wesołymi
okrzykami i wiwatami, które słyszał cały stan. Co prawda mieliśmy przed sobą
kawał drogi, ale nie była tak jednostajna jak do tej pory. Szybko pojawiliśmy
się na znanej mi łące, która leżała jednak znacznie dalej niż się spodziewałam.
W pewnym
momencie wyprzedziła mnie Ann na galopującym Valentine, a reszta poszła w jej
ślady. Wkrótce wszyscy zasuwaliśmy już w dobrym kierunku. Drop Dead wysunął się
na prowadzenie i bez specjalnego wysiłku coraz bardziej zwiększał odległość.
Tak wpadliśmy do lasu i stworzyliśmy coś na kształt zastępu. Było już szaro
kiedy zwolniliśmy do kłusa na piaskowej drodze, a od Rosewood dzieliły nas
jakieś 3 kilometry. Ustawiłam się na końcu i tuptałam obok Nunabell nieufnie
patrzącej w stronę Key’a. Jednak oboje zachowali kulturę i grzecznie opuścili
główki. Większość osób jechała na całkowicie rozluźnionych koniach, co jakiś
czas parskały z zadowolenia i były nad podziw grzeczne.
- Aaa! Widzę
stajnię! – wrzasnęła ucieszona Delicja i dołożyła łydkę Galaxy’emu.
- Patrz, oni jednak wysyłają nam dymne wiadomości! – powiedziała Deidre po czym
odwróciła się do uśmiechniętej Riv. – Mogłyśmy rozpalić to ognisko.
Zwolniliśmy do
stępa i oddaliśmy koniom wodze, wszystkie natychmiast wyciągnęły głowy;
wyglądały na naprawdę szczęśliwe. Zniecierpliwiona załoga RR postanowiła zająć
się rozpaleniem ogniska, pewnie gdyby nie to przejechalibyśmy zjazd do stajni i
beztrosko podążylibyśmy dalej. Myśl o kiełbaskach i pieczonych ziemniaczkach
dodała nam energii i nieco szybszym stępem zajechaliśmy na dziedziniec. Tam
zeszliśmy z naszych rumaków, pomagając sobie szybko odstawiliśmy nasze
wierzchowce do boksów i jako tako ogarnęliśmy sprzęt. Kilka osób postanowiło
się przebrać, reszta miała wszystko gdzieś i zajmowała się tylko tym, żeby nie
paść w drodze do ogniska. Tam ustawione były już drewniane ławeczki i poduchy,
ktoś zorganizował radio, nieopodal stał stolik z jednorazowymi naczyniami, a w
skrzynkach pod nim przechowywane były góry kiełbas i kilka butelek alkoholu. Zabrakło
kijów, ale baty do lonżowania dobrze sprawdziły się na zastępstwie. Siedzieliśmy
wokół buchających płomieni paplając na przeróżne tematy, od baseballu, przez
zbroje Iron Man’a, po budowę kwiatu orchidei. Dyenney trzepała wszystkich swoim
blond kucykiem, Yaqui dostawała ataków niekontrolowanego śmiechu, Delicja bawiła
się w rycerzy z Arabią, a Ann wszystko dokumentowała jako nasz naczelny
fotograf. Zresztą, wszelkie przejawy nieśmiałości i jakiegokolwiek onieśmielenia
poszły w las i nie zamierzały wracać. Do domu zwlekliśmy się gdy zaczynało
świtać. To znaczy ci, którym się udało. Morgan nie bacząc na nic rozłożyła
sobie poduchy pod ławeczką i nocowała tam, z początku próbowaliśmy ją obudzić,
ale groźba uduszenia, utopienia, wyłowienia, zastrzelenia i poćwiartowania
odebrała nam zapał. Tymczasem okazało się, że schody na piętro są zbyt
wymagającą przeszkodą, toteż ulokowaliśmy się w salonie. Nawet nie mieliśmy
siły kłócić się o kanapę, na której pomieściło się sześć osób. Po południu
byliśmy już przytomni i niemal gotowi do pracy, zjedliśmy jakieś śniadanko i
zaczęliśmy myśleć o rozstaniu.
- Dobra, my się
będziemy zbierać. – oświadczyła Deidre i uśmiechnęła się.
Zrobiliśmy grupowy uścisk i pomogliśmy im załadować konie. Potem odjechały Detalli
i Dyenney, Morgan i Rivienne. Niedługo potem Rosewood opustoszało. Uwielbiam
gości, teraz jest tutaj stanowczo zbyt pusto…