*Ardiente & Ruska, Sabina
Okolice Rosewood Ranch
Rozwaliłam budzik, wiedziałam, że kiedyś do tego dojdzie... Rzuciłam nim w ścianę i z powrotem zasnęłam. Jednak kwestią gorszą od regularnego i jakże wnerwiającego "biiip! biiip!" była Valentine ze szklanką lodowatej wody.
- Aaaah! Dopadnę cię! - Wyskoczyłam z łóżka i popędziłam za uciekającą Val.
Zwiała na dwór, ale nie zamierzałam się poddawać i ciągle goniłam tego ufoludka.
-Ania ratuj! - wrzasnęła w kierunku trenerki niosącej siodło Chili. Jej spłoszone spojrzenie dało do zrozumienia, że ona nie ma z tym nic wspólnego i dzieci mają ją zostawić w spokoju.
Pomimo protestów została użyta jako tarcza, niewinnych nie zabijam, więc obrażona wróciłam do domu. Stwierdziłam, że paradowanie w piżamie jest super, ale jednak ubiorę się normalnie. A że w planach dziś jazd nie miałam, mogłam ubrać się odpowiednio do zapowiadanego upału. Po 20 minutach zeszłam do kuchni i zrobiłam sobie jajecznicę, te kawałki skorupek wcale nie były takie złe. Tak, tak, master chef znowu w akcji.
- Ruska. Co ty robisz? - zapytała Sabina, która zmaterializowała się w pomieszczeniu.
Podskoczyłam na krześle i spojrzałam na nią wielkimi oczami z bułką w jadaczce.
- Jem. Nie potrafię odżywiać się energią kosmiczną. - Spokojnie wytłumaczyłam.
- Nie o to chodzi, miałyśmy wziąć Ardiente na trening pół godziny temu. - Skrzyżowała ręce, a widząc, że nie zerwałam się na równe nogi zabrała mi talerz i wrzuciła do zlewu.
Bez słowa wstałam i udałam się do wyjścia, choć sporo kosztowało mnie to, by się na nią nie rzucić. Głównie powstrzymywała mnie wizja spotkania pięknego tinkera. Poszłam do stajni, jak się okazało ogier był już wyczyszczony i miał założoną uprząż. Wyprowadziłam go z boksu i spokojnym krokiem wyszliśmy na podwórko, gdzie czekała bryczka i uśmiechnięta Sabina.
Podpięłyśmy konia i upewniłyśmy się, że wszystko gra po czym wsiadłyśmy do dwukołowego pojazdu. Wzięłam lejce i z zacieszem cmoknęłam by Ardi ruszył stępem. Pierwsze kroki wykonywał bardzo niezdarnie, w końcu nie ciągnął dorożki od bardzo dawna i musiałam mu to wybaczyć.
- Gdzie jedziemy?
- Możemy jakąś szeroką i dogodną leśną alejką. - odpowiedziała Sab i założyła okulary.
- Okey... - Kierowałam się w stronę lasu myśląc którędy prowadzić nas dalej.
Ogier przypomniał sobie co robić i bez problemu ciągnął nas idąc żwawym stępem. Spacer bardzo mu się podobał, rozglądał się na boki i parskał ciesząc się słoneczną pogodą. Wczorajszego wieczoru zaplotłam mu warkoczyki, więc długa, puszysta grzywa nie potęgowała uczucia gorąca. Wjechaliśmy na żużlową alejkę, po lewej rozciągał się mieszany las, po prawej wielkie zielone łąki, po których galopujemy i ścigamy się podczas terenów. Po 10 minutach dojechaliśmy do skrzyżowania, jedna z dróg miała dobre podłoże do kłusa, więc skręciliśmy tam i cmoknęłam. Ardiente posłusznie ruszył kłusem zarzucając łbem, złościł się na wszechobecne muchy... Niektóre gałęzie rosły tak nisko, że musiałyśmy się schylać, ale oczywiście i tak z lasu wyjechałyśmy całe poharatane. Ogier za moją namową zwolnił do stępa i rozkoszował się widokami. W oddali widzieliśmy jedno z licznych tu jezior i obrastające je drzewa. Całość w połączeniu z promieniami słońca dawało bajeczny efekt.
Zerknęłam na godzinę, dochodziła dziewiąta, więc zbliżał się także upał. Rozejrzałam się i stwierdziłam, że w sumie cięgle jesteśmy dość blisko stajni, więc możemy się jeszcze pokręcić. Cmoknęłam popędzając ogiera tak by zakłusował. Nie miał nic przeciwko, rozpierała go energia. Ostatnich kilka tygodni spędził na padoku lub okazjonalnie był brany na lonże przez któregoś z trenerów. Ale jak na obecną sytuację był wyjątkowo grzeczny, trochę jak nie on.
- To jest lekkie, nie bój się go zmęczyć. - Mruknęła Sabina.
- No dobra.
Wykorzystując dobrą drogę, cmoknęłam i tryknęłam go batem w zad. Ogier natychmiast zagalopował i rozpędzał się coraz bardziej.
- Zwolnij... - Sabina ponownie przypomniała mi o swoim istnieniu.
Delikatnie ściągnęłam lejce, powtarzając "prć". Efektem było zwolnienie do kłusa, miałam ponownie zagalopować, ale widząc, że wjeżdżamy na pewien dobrze mi znany szlak zrezygnowałam i pozwoliłam mu kłusować. Widać, że się rozbujał i skupił się na pracy, dzięki czemu mogłyśmy podziwiać ładny, sprężysty kłusik zamiast trzpiotowatego truchtania. Tak zajechałyśmy na dziedziniec i zaparkowałyśmy nieopodal wejścia do stajni klaczy. Tam wysiadłyśmy, Sab zajęła się odczepianiem ogiera od bryczki, ja pochwaliłam go, a zaraz potem przystąpiłam do zdejmowania uprzęży. Gdy Ardiente prezentował się już w samym ogłowiu zaprowadziłam go na padok, i zamknęłam za nami furtkę. Ogier pociągnął mnie myśląc, że dałam mu spokój, a że jest silny omal nie przywitałam się z matką ziemią.
- Ciągle tu jestem. - Powiedziałam i ruszyłam przed siebie nakłaniając konia by za mną podążał. - Postępujemy sobie jeszcze. - Pogłaskałam go po szyi i podarowałam cukierka.
Po kilku minutach stępa, zdjęłam ogłowie, wyklepałam siwe szyjsko i poszłam do siodlarni by umyć wędzidło i odłożyć sprzęt na miejsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz