niedziela, 25 sierpnia 2013

Teren dla zaprzyjaźnionych stajni

Przede wszystkim: dziękuję, wszystkim za udział! :) 
Przepraszam za to, że musiałyście na to tyle czekać. Niesamowicie męczyłam się z pisaniem, ale w końcu skończyłam. Co prawda na pięć stron w wordzie tylko dwie opisują teren, ale ze mną tak zawsze... Jeszcze jedno. Pisałam tak jakbyśmy znały się od lat, skoro współpracujemy itd. Więc nie miejcie mi za złe jeśli coś co przeczytacie nie spodoba wam się, w razie czego mogę zmienić dany fragment. 
 Lista gości >> 

Dokładnie o 7:27 zadzwonił telefon, chwilę czekałam aż przestanie, ale on ciągle dawał o sobie znac. W końcu zdecydowałam się odebrać  i wciąż będąc nieprzytomną wyczekiwałam jakiejś wypowiedzi.

-Ruska? – niepewnie zapytał głos w słuchawce.
- Mhm…
- Bo wiesz… Tak jakby jesteśmy właśnie przed twoja bramą, co nie? I nie wiemy jak to żelastwo otworzyć…

Potrzebowałam chwilę na przeanalizowanie danych, rzeczywistość jakoś nie chciała do mnie przybyć.

- A kto mówi?
- Detalli, to jak?
- A możecie poczekać tak chociaż ze dwie godzinki? -  zapytałam rozglądając się po pokoju. W końcu jednak wstałam i odsłoniłam okno. Widok za oknem podpowiadał mi, że nie żartowała.  – Dobra idę do was, chwilkę.
- Na razie.

Po chwili ostentacyjnie kroczyłam przez podwórko w piżamie i artystycznym nieładzie na głowie. Otworzyłam bramę i spojrzałam na zadowolone z siebie właścicielki Winter Mist.

- A tak w ogóle to… to powstrzymam się przed rozstrzelaniem.
- Miło z twojej strony. No dobra, nie wiedziałyśmy, że tak szybko dojedziemy. – Dyennney wesoło poklepała maskę sporego samochodu niezidentyfikowanej marki, który po chwili wjechał na podwórko. 

Tam się wszyscy powitaliśmy jak należy i wyprowadziliśmy cztery rumaki z koniowozu. Pokazałam dziewczynom przygotowane boksy i w czasie gdy konie odpoczywały po podróży, my zaszyliśmy się w kuchni. Było jeszcze chłodnawo, więc kiedy na stole pojawiła się gorąca herbata i tosty, które jako jedna z nielicznych potrwa nie przekraczają moich kulinarnych zdolności, zgodnie rzuciliśmy się na nie walcząc do ostatniej kromki bądź kropli… 

- Opowiadajcie co tam słychać. – zagadnęłam w międzyczasie.
- Po staremu. Chociaż jest co robić po tej arabskiej imprezie. Ale sprzątanie zostawiłyśmy ekipie, my wzięłyśmy dzień wolny od stajni/ Żeby przyjechać do stajni… i jechać w teren… - mówiła Detalli.
- Zobaczysz, że w takich okolicach to sama radość. Może ja dorobię kanapek czy czegoś?

Jednak nie zdążyłam, gdyż z podwórka dobiegły nas nieznośne dźwięki. Coś jakby ryki rannego dzika w akompaniamencie bębnów i pisków. Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia i niepewnie wychyliliśmy się na ganek.

- To tylko Agat, nikt nikogo nie zabija! – krzyknęła Delicja, która wraz z Megan próbowała uspokoić karego achała. Najwyraźniej źle znosi pobyt w przyczepie…
- Okey… Gdyby co, to masz dwa boksy obok Key’a. Gdzieś tam się wałęsa ktoś ogarniający stajnie to pytaj.
- Dobra, dzięki. – Po kilku minutach karus zorientował się już, że wydzieranie się nie jest najlepszym sposobem na odstraszenie przyczepy, ponieważ ona i tak stała w miejscu, po czym dał się zaprowadzić do stajni razem z San Galaxy Starem.

Tymczasem reszta wróciła do środka i spokojnie kończyła śniadanie. Postanowiłam cichaczem udać się na górę i doprowadzić się do porządku by nie straszyć kolejnych gości. Na dole zrobiło się wesoło, dołączyłam do gry „zabierz Dyenney komórkę i uciekaj jak długo się da”. Kiedy urządzenie złapała Sabina wpadła na nią zdeterminowana właścicielka i obie wpadły na kartony, wypełnione styropianowymi kulkami. Rozejrzały się i chwilę potem wywołaliśmy III wojnę światową, białe kulki były dosłownie wszędzie. WSZĘDZIE.

- A maaaasz! – Det rzuciła we mnie sporą garścią, a ja nie pozostałam jej dłużna. Jednak szybko znalazła wiadro i zdobyła przewagę, więc ukryłam się za kanapą gdzie koczowała już Dyen ukrywająca się przed Dawidem, z który z kolei czatował przy drzwiach. Wchodzące do salonu Del i Megan zostały obsypane właśnie przez niego, po czym także przyłączyły się do bitwy.
- Dobra, zawieszenie broni! Błagam. – mówiłam ze śmiechem stając na oparciu fotela. Jednak stałam się łatwym celem i natychmiast pokryłam się styropianem.
Skończyliśmy po 10 minutach na schodach co jakiś czas rechotając i chichrając się, wyglądaliśmy jak rasowe pijaczyny spod monopolowego. Najlepsze było to, że wieczorem będę musiała to posprzątać! To ci zabawa… Ale co tam, żyjmy chwilą!
- Ej, a wiecie, że mieliśmy jechać w teren? – Detalli doznała oświecenia. 
- Czekamy na resztę. – odpowiedziałam rzucając ją kulką, za co oddała dwoma i kiedy po raz kolejny mieliśmy rozpocząć batalie do domu ktoś wszedł. Musieliśmy przeczołgać się kilka stopni niżej by zobaczyć kto to co zrobiliśmy jak na komendę. W salonie stała Rivienne i spoglądała na nas z politowaniem.
- W co się bawicie? – zapytała z zaciekawieniem i spojrzała na styropianowe kulki spadające z żyrandola.
- A to… Tylko takie… coś. Dobra, może pójdziemy na dwór i poczekamy na resztę na podwórku? – Podniosłam się i ogarnęłam resztę wzrokiem. – wyglądamy jak zmodyfikowane genetycznie dalmatyńczyki…

Zebraliśmy się w kupę i przetransportowaliśmy się na zewnątrz, właśnie zajechała przyczepa z WSK Grand Prix. Kiedy zaparkowali wśród reszty pojazdów. Arabia pomachała nam i wraz z Markiem otworzyli rampę by wydostać konie. Pokazałam im boksy po czym gawędząc na ławeczkach przy parkingu czekaliśmy na resztę. Po kilku minutach pojawiły się Yaqui i Deidre wraz ze swymi rumakami nieco mniejszego kalibru. Zapragnęłam mieć kucyka, będę czesać jego długą grzywę i pleć masę warkoczyków. Taaak, to jest plan.  Przypomniałam sobie o moim notesie założonym specjalnie na tę okazję i z dumą odhaczyłam obecnych gości.

- Wszystko się musi zgadzać, taki kajecik niezbędny, prawda.  – Morgan zabrała mi zeszyt i przerzuciła kilka kartek. – Mmm… Mamy w programie ognisko. Serio zrobiłaś rozkład zadań? Działajmy spontanicznie!
- No dobra, ale my tu gadu gadu, a konie czekają… Czy jednak za ciepło? – zagadnęła Alex.
- Wiesz co, no ja myślę, że teraz jest najgorsza pora i wyjedziemy sobie przed 16. Co wy na to? – odpowiedziałam patrząc w bezchmurne niebo.
- Okey, to co na teraz?
- Ktoś zabrał mi zeszycik i musimy improwizować. – Spojrzałam na uśmiechniętą od ucha do cuha Morgan. – Mam pomysł! – Krzyknęłam nagle.
- Podzielisz się? – Zapytała Deidre gdy w skupieniu rozglądałam się po podwórku.
- Dajcie mi min… Albo nie, chodźcie. – Ruszyłam w kierunku garażu i otworzyłam schowek.

 Reszta dopchała się do drzwi i na naszych twarzach zagościły psychopatyczne uśmiechy. Mieliśmy przed sobą cały stos przeróżnych pistoletów na wodę, oraz jakieś wiaderka itp. Podzieliliśmy się na dwie drużyny: chłopaki i dziewczyny. Nie żebyśmy zrobiły to specjalnie żeby z wielką przewagą nie zostawić na nich suchej nitki… Batalia rozgrywała się na podwórku, można było się chować w okopach, ale nikt nie czatuje ani w stajni ani w domu, co by mi nie pomoczyć dywanów i nie wystraszyć koni paradując po korytarzach niczym wodniki.

- Amunicja mis się kończy! Osłaniajcie mnie! – Krzyknęła Yaqui po czym wycofała się do magazynu czyt. Jednej z beczek z deszczówką.

Razem z Ann intensywniej broniłysmy naszych pozycji.

- Zbliżają się do bazy! – wrzasnęła niespokojna Arabia. – Musimy zaatakować ze wschodu! Ruszać się!
Baza była kranem do którego podłączyliśmy długi wąż ogrodowy, kto go zdobył – wygrywał.
Za panią Kapitan podążyłyśmy w kierunku małej stajni, by z zaskoczenia napaść na wroga. Arabia zerknęła czy jesteśmy gotowe i poprowadziła nas do ataku. Wypadłyśmy zza zakrętu otaczając chłopaków i solidnie strzelając w nich z każdej broni. Wisienką na torcie okazał się nalot Detalli i Dyenney z wielkimi wiadrami pełnymi lodowatej wody.

- Zwycięstwo! – Krzyknęłyśmy przybijając sobie piątki.
- Ciekawe kto ci teraz naprawi Wranglera… - mruknął naburmuszony Marek, jednak Arabia skwitowała to jedynie rozbawionym uśmieszkiem.
Przyniosłam ze stajni stare derki, które rozłożyliśmy na trawie i położyliśmy się na nich czekając aż wyschniemy.
- W sumie to możnaby się było przejechać do sklepu po górę słodkich rzeczy… - oznajmiła Rivienne, po czym wstała i spojrzała na nas wyczekująco. – Kto jedzie?

Podniosłam się razem z Alex, Dyenney i Delicją po czym zapakowałyśmy się w wóz tej ostatniej i ruszyłyśmy w stronę najbliższego spożywczaka. Wiadomo, każda wzięła koszyk i wypełniła go do granic możliwości we wszelkie słodycze, a znalazło się i kilka butelek czegoś z procentami. I piccolo.  Pomijając minę ekspedientki bez problemów upchałyśmy kilka toreb w bagażniku Delkowego auta. Wtedy tez stwierdziłyśmy, że zbliża się pora obiadu, więc skoczyłyśmy jeszcze po cztery duże pizze i wróciłyśmy do Rosewood witane tubylczymi okrzykami pozostałych. Wspólnymi siłami przenieśliśmy wszystko na derki i urządziliśmy piknik. Marek przygotował nam drinki w plastikowych kubeczkach, także zrobiło się jeszcze weselej. Po godzince zdecydowaliśmy się przygotować rumaki, spotkaliśmy się przed stajnią.

- Ej, Morgan, a czemu twój koń ma siodło odwrotnie? – Rivienne zadała to pytanie z wielką powagą, a widząc minę dziewczyny parsknęła śmiechem.
- No taaak… Chyba troszkę mu nie do twarzy. – fachowym okiem spojrzała na grzbiet Gorgeousa, który zapominając o otaczającym go świecie, zwyczajnie drzemał. Szybko poprawiła sprzęt i wsiadła na grzbiet folbluta. – Co siętak grzebiecie?! – krzyknęła w stronę stajni, gdzie większa część jeszcze przygotowywała rumaki. Zaraz potem wyszłam razem z The Key’em, którego wybrałam pięć minut wcześniej. Niedługo potem pojawiły się Detalli z Meet My Madness oraz Alex i Pan Wiatru. Wkrótce już wszyscy ładnie plątaliśmy się po małym placyku przed tylnym wejściem do stajni ogierów.
- To co? Pojadę pierwsza, bo znam te okolice jak własną kieszeń. A dalej to już naprawdę jedźcie jak chcecie, w zastępie w stadzie, w szeregu… Co tylko się wam spodoba. Będę się darła w razie zmiany chodu czy coś. No i pewnie chcecie dłuższą trase, co nie?
- No raczej, zrobimy sobie taki mini rajdzik, ok? Możemy jechać w te góry? No i jeszcze przeciągnij nas po lasach trzeba i się dotlenić upolować jakieś zające na kolacje. – wyliczała Ann na Valentine, po czym nagle zamilkła. Później zorientowaliśmy się, że odpowiedzialny za to był bat, który musiała jakoś przytrzymać skracając puśliska.
- Dobra jedź nie marudź! – Zarządził Dawid głaszczący karą Black Porfavor po szyi.
Zgodnie, lub mniej zgodnie, ruszyliśmy przed siebie! Zrównałam się z Delicją na San Galay’m i chwilę gadałyśmy, po czym Key stwierdził, że on będzie szedł sam na przodzie jak ten wielkie przywódca. Zgodziłam się, niech ma cos od życia.
- Ło matko! – usłyszałam nagle.

My Mosquito odskoczył na bok płosząc się czegoś co najprawdopodobniej w ogóle nie istniało i wpadł na Affinitone. Ogier z pełną gracją odsunął się i zaskoczony spojrzał na swojego kolegę, który zdążył się już uspokoić. Jako, że przez nagłe zatrzymanie kilka koni się zniecierpliwiło, od razu ruszyliśmy żwawym stępem. Gdy dojechaliśmy do lasu odwróciłam się i krzyknęłam „do kłusa!”. Jednak Key miał gorszy dzień i najwyraźniej w nosie miał to, że chce jechać żwawiej. Jak gdyby nic wlókł się denerwując resztę koni.

- Nie pędź tak Ruska, bo fotoradary cię złapią! – Gdzieś z tyłu krzyknęła Deidre spokojnie kłusująca na  Hypnotize.

Westchnęłam i po raz kolejny dołożyłam łydki. Zniecierpliwiona Detalli minęła mnie na dumnie kłusującym Pardon Me. Zwolniłam i zrównałam się z Ann jadącą na ślicznym fryzyjskim Valentine. Wtedy Key stwierdził, że bardzo chętnie przyspieszy i pomimo moich protestów zaczął wyprzedać zastęp, trochę poirytowana jego zachowaniem wykonałam woltę. Uspokoił się, ale nie na długo, ćwiczenie musiałam powtarzać średnio co minutę. Zresztą, nie tylko ja miałam ten problem. Większość uczestniczących w spacerze koni pragnęło powyrywać swoim jeźdźcom ręce, rozpierała je energia, a na to lekarstwem jest dziki galop w losowo wybranym kierunku. Kambarbay myślałam chyba o tym samym, po krótkiej sprzeczce z Dawidem bryknął i korzystając z dekoncentracji jeźdźca zagalopował mijając konia przed sobą. Niestety dla niego plany nie wypaliły i już po chwili musiał zwalniać. Obrażony prychnął i kiedy tylko przy drodze pojawiały się krzaki przesuwał się w ich kierunku tak by pasażer na jego grzbiecie poczuł je na własnej twarzy.  Mój dzielny rumak całkiem się zrelaksował gdy zrozumiał, że nie pozwolę mu na szaleństwa. Oczywiście później zamierzałam zmienić zdanie. 

- Ruuus?! Gdzie teraz?! – Krzyknęła Detalli, która ciągle prowadziła nasz rozlazły zastęp.
- Zaraz będzie taka ścieżka na prawo, pojedziemy sobie przez takie pagórki, a potem będzie fajna piaszczysta droga na galop! – Wrzasnęłam będąc bliżej końca niż środka. 

Wkrótce konie przestały nudzić się mając okazję pobawić się w „z górki na pazurki”. Co prawda nasze górki były dość niskie, ale zawsze to coś innego. Kiedy prowadząca zauważyła drogę, o której mówiłam ruszyła galopem. Akurat byłam na szczycie jednego z większych pagórków, kiedy Key radośnie bryknął i wystrzelił do przodu. W podobnej sytuacji znalazły się także Arabia, Sabina i Dyenney. Wszystkie cztery z bojowymi okrzykami pędziłyśmy na resztę, która zdążyła już uspokoić tempo na prostej płaszczyźnie.

- Bez ostrzeżenia? – Podjechałyśmy do Detalli.
-Galopem marsz… - odpowiedziała z niewinna miną. – Dobra, szkoda czasu. Wio! – Krzyknęła po chwili.

Dodałyśmy łydki po czym nasze wierzchowce od razu przyspieszyły.
- Długa jest ta droga?! – zapytała mnie Delka.
- Taaak! Ścigamy się?!
Delicja skinęła głową i już po chwili minęłyśmy pierwszą parę. The Key zrobił się nagle nadzwyczaj krzepki i przebierał swoimi nóżkami szybciej niż mogłam się tego spodziewać. Jednak Galaxy był szybszy i pewnym momencie zwyczajnie poszedł na przód zostawiając nas w zakłopotaniu.

Kolejno mijali nas kolejni uczestnicy terenu, kiedy obok przegalopowały Deidre i Yaqui na kucach straciłam wiarę w swojego rumaka. Byliśmy ostatni, no nieźle… Nagle cały zastęp zrobił STOP. Podjechałam do pierwszych i powędrowałam za spojrzeniem Rivienne. Namiętnie przyglądali się pięknemu… jeziorz… jeziorowi? Ekhem, patrzyli na jezioro. 

- Możemy tam jechać? Jest chyba 40 stopni…- powiedziała Alex po czym rozejrzała się po twarzach zebranych, a Pan Wiatru pieczołowicie oblizywał swój ochraniacz.
- Nie wiem czy to jest to jeziorko, o którym myślę, ale jeśli tak to pewnie. – Uśmiechnęłam się i ruszyłam stępem.

Zejście było strome, więc poruszaliśmy się powoli i w sporych odstępach. W końcu naszym oczom ukazał się upragniony brzeg, całe szczęście był dość dogodny i kiedy tylko wszyscy ładnie ustawiliśmy się na sporej pseudo plaży mieliśmy prostą i łagodną drogę do wody. Na początku postanowiliśmy oswoić nasze rumaki z zimnem, więc powolutku podjechaliśmy do płycizny i powolutku zapuszczaliśmy się coraz dalej. Kilka koni prawie zamoczyło brzuchy, więc postanowiliśmy zdjąć siodła. Sprzęt zostawiliśmy na brzegu, a potem już kłusem lub galopem, w zależności od upodobań, rzuciliśmy się na niewielkie fale. Nunabell stwierdziła, iż świetną zabawą jest stawanie dęba w wodzie, a potem mocne uderzanie przednimi kopytami o taflę obryzgując wszystkich wokół. Podchwyciło to parę innych koni i wkrótce nie było istoty z suchym… czymkolwiek.  Pozwoliliśmy naszym rumakom na szaleństwa, więc wariowaliśmy zarówno w wodzie jak i w piasku. Byliśmy więc nie tylko mokrzy, ale i opanierowani. Po pół godzinie wykończających zabaw wyszliśmy na brzeg z zamiarem wyschnięcia. Stępowaliśmy z końmi i gawędziliśmy między sobą. Przy takim słońcu niedługo potem podpinaliśmy już popręgi siedząc w siodłam. Postanowiliśmy poszukać innego wyjścia z dolinki, w której znajdowało się jeziorko. Tamta droga była zbyt ciężka, jeśli jechało się po niej pod górkę. Szliśmy w wodzie, dosłownie 20 cm od brzegu tak by zamoczyć same kopytka. Postanowiłam zakłusować, więc przekazałam to reszcie i już po chwili zachwycone konie raźno truchtały jeden za drugim. Po chwili pojawiliśmy się w okolicy łagodnego wzniesienia, gdzie zauważyłam jakąś uroczą ścieżynkę prowadzącą do góry. Skinęłam do Alex, która jadąc obok zwiększyła dzielącą nas odległość i przekazała reszcie to samo. Mocniej ścisnęłam boki ogiera i pochyliłam się by było mu łatwiej, z tyłu usłyszałam, że większość zastępu przeszła w galop, więc nie tracąc czasu dodałam impuls mający zachęcić Key’a do zmiany chodu. Wykonał to w ułamku sekundy po czym  entuzjastycznie bryknął. W połowie konie zaczęły się niepokoić, chciały się wyprzedać i szalały nie słuchając swoich opiekunów. Mimo to nie mogłam przyspieszyć, droga nie wyglądała na godną zaufania, więc jadąc na ręcznym starliśmy się jakoś przeżyć. W końcu poruszone konie wbiegły na dużą polanę i rozejrzały się zwalniając do kłusa. Spojrzałam na dół i zamrugałam oczami z niedowierzaniem, nawet bez konia bym na to nie wlazła, co co dopiero z zejściem. Nie wiem jakim cudem żyjemy…

- No to gdzie teraz? – zapytała Delicja nie tracąc głowy.
Spojrzałam na niebo, potem na nią, na las, na nią…
- Nie wiem… Chyba nigdy tutaj nie byłam… - przyznałam się z zakłopotaniem.
- „Znam te okolice jak własną kieszeń”, co? – wtrąciła się podminowana Morgan. – Ale jednak gdzieś musimy skręcić. Nie będziemy tutaj stać i czekać na zbawienie, bo za godzinę zacznie się robić szaro. – dodała szukając wzrokiem najdogodniejszej ścieżki.
- Okey – westchnęłam. – Pojedźmy tędy, a potem zobaczymy.

Reszta przystała na to i ruszyliśmy kłusem leśną ścieżką, gdzie dwa konie z powodzeniem mogły biec obok siebie. Zaczęłam się poważnie niepokoić gdy po 15 minutach nie pojawił się żaden zjazd, żadna polanka ani nic co mogłoby wskazywać na odnalezienie właściwej drogi do domu. Przyspieszyłam tempo, to samo zrobili pozostali. Miałam wrażenie, że czym jesteśmy dalej tym bardziej oddala się Rosewood. W końcu zatrzymałam zastęp.

- To chyba bez sensu. Ta droga może mieć nawet kilka naście kilometrów, poza tym nie wiemy nawet czy to dobry kierunek.
- Hm.. – zamyśliła się Arabia. – A co ma sens w tym momencie? – zapytała z miną pt. „wszystko mi jedno”.
- Rozpalmy ognisko i wyślijmy wiadomość dymną! – krzyknęła Rivienne.
- To nie takie głupie. – uśmiechnęła się Dyenney.

Bezradnie spojrzałam w górę, słońce zachodziło, więc musiałyśmy się pospieszyć.

- Zawracamy czy jedziemy dalej? – zapytałam.
- Jedziemy! Co ma być to będzie! – odpowiedział ucieszony Dawid i ruszyliśmy stępem.

Po kilku minutach ruszyliśmy kłusem, po kilku minutach pojawił się upragniony zakręt! Właściwie była to mała ścieżyna odbijając od głównej drogi, po której monotonnie poruszaliśmy się od pół godziny. Wjechaliśmy tam z wesołymi okrzykami i wiwatami, które słyszał cały stan. Co prawda mieliśmy przed sobą kawał drogi, ale nie była tak jednostajna jak do tej pory. Szybko pojawiliśmy się na znanej mi łące, która leżała jednak znacznie dalej niż się spodziewałam.
W pewnym momencie wyprzedziła mnie Ann na galopującym Valentine, a reszta poszła w jej ślady. Wkrótce wszyscy zasuwaliśmy już w dobrym kierunku. Drop Dead wysunął się na prowadzenie i bez specjalnego wysiłku coraz bardziej zwiększał odległość. Tak wpadliśmy do lasu i stworzyliśmy coś na kształt zastępu. Było już szaro kiedy zwolniliśmy do kłusa na piaskowej drodze, a od Rosewood dzieliły nas jakieś 3 kilometry. Ustawiłam się na końcu i tuptałam obok Nunabell nieufnie patrzącej w stronę Key’a. Jednak oboje zachowali kulturę i grzecznie opuścili główki. Większość osób jechała na całkowicie rozluźnionych koniach, co jakiś czas parskały z zadowolenia i były nad podziw grzeczne.

- Aaa! Widzę stajnię! – wrzasnęła ucieszona Delicja i dołożyła łydkę Galaxy’emu.
- Patrz, oni jednak wysyłają nam dymne wiadomości! – powiedziała Deidre po czym odwróciła się do uśmiechniętej Riv. – Mogłyśmy rozpalić to ognisko.

Zwolniliśmy do stępa i oddaliśmy koniom wodze, wszystkie natychmiast wyciągnęły głowy; wyglądały na naprawdę szczęśliwe. Zniecierpliwiona załoga RR postanowiła zająć się rozpaleniem ogniska, pewnie gdyby nie to przejechalibyśmy zjazd do stajni i beztrosko podążylibyśmy dalej. Myśl o kiełbaskach i pieczonych ziemniaczkach dodała nam energii i nieco szybszym stępem zajechaliśmy na dziedziniec. Tam zeszliśmy z naszych rumaków, pomagając sobie szybko odstawiliśmy nasze wierzchowce do boksów i jako tako ogarnęliśmy sprzęt. Kilka osób postanowiło się przebrać, reszta miała wszystko gdzieś i zajmowała się tylko tym, żeby nie paść w drodze do ogniska. Tam ustawione były już drewniane ławeczki i poduchy, ktoś zorganizował radio, nieopodal stał stolik z jednorazowymi naczyniami, a w skrzynkach pod nim przechowywane były góry kiełbas i kilka butelek alkoholu. Zabrakło kijów, ale baty do lonżowania dobrze sprawdziły się na zastępstwie. Siedzieliśmy wokół buchających płomieni paplając na przeróżne tematy, od baseballu, przez zbroje Iron Man’a, po budowę kwiatu orchidei. Dyenney trzepała wszystkich swoim blond kucykiem, Yaqui dostawała ataków niekontrolowanego śmiechu, Delicja bawiła się w rycerzy z Arabią, a Ann wszystko dokumentowała jako nasz naczelny fotograf. Zresztą, wszelkie przejawy nieśmiałości i jakiegokolwiek onieśmielenia poszły w las i nie zamierzały wracać. Do domu zwlekliśmy się gdy zaczynało świtać. To znaczy ci, którym się udało. Morgan nie bacząc na nic rozłożyła sobie poduchy pod ławeczką i nocowała tam, z początku próbowaliśmy ją obudzić, ale groźba uduszenia, utopienia, wyłowienia, zastrzelenia i poćwiartowania odebrała nam zapał. Tymczasem okazało się, że schody na piętro są zbyt wymagającą przeszkodą, toteż ulokowaliśmy się w salonie. Nawet nie mieliśmy siły kłócić się o kanapę, na której pomieściło się sześć osób. Po południu byliśmy już przytomni i niemal gotowi do pracy, zjedliśmy jakieś śniadanko i zaczęliśmy myśleć o rozstaniu.


- Dobra, my się będziemy zbierać. – oświadczyła Deidre i uśmiechnęła się.

Zrobiliśmy grupowy uścisk i pomogliśmy im załadować konie. Potem odjechały Detalli i Dyenney, Morgan i Rivienne. Niedługo potem Rosewood opustoszało. Uwielbiam gości, teraz jest tutaj stanowczo zbyt pusto… 

3 komentarze:

  1. Huehue - spałam pod ławeczką :)) Akurat z tym budzeniem trafiłaś idealnie :D Normalnie reaguję podobnie heh - Morgan

    OdpowiedzUsuń
  2. Marecki akurat zazwyczaj jest naczelnym polewaczem ! : )

    OdpowiedzUsuń
  3. supper :D więcej takich :D
    Riiiiv.

    OdpowiedzUsuń