niedziela, 9 listopada 2014

Trening crossowy

IMIĘ KONIA:
  1. Catsye
  2. Cassiopea
  3. Colossus
IMIĘ JEŹDŹCA;
  1. Ruska
  2. Valentine
  3. Sky
RODZAJ TRENINGU: cross
DATA: 10.11.14r.
MIEJSCE: tor crossowy (very easy)
WYSTĄPILI...: -



Razem z dziewczynami zdecydowałyśmy się wziąć kilka naszych nowych nabytków na trening crossowy, żeby obeznały się z okolicą.
Prowadziłam zastęp przez całą drogę, ale kiedy byłyśmy już blisko i zwolniłyśmy do stępa, podjechała do Val.
Obydwie klaczki zachowywały się świetnie – nie były jeszcze zbyt pewne siebie. Colossus jadący za nami także nie przysparzał problemów młodej amazonce. Na widok przeszkód ożywiły się i przyspieszyły kroku.
- No dobra, moje drogie. Krótka rozgrzeweczka i do dzieła – powiedziałam z uśmiechem. - Ale wiecie, te konie mają się nawet nie spocić.
Przytaknęły i odjechały w dwie różne strony, by zająć się indywidualną pracą. Catsye była bardzo żwawa. Gdy tylko na nią wsiadłam wiedziałam, że się dogadamy. Reagowała na każdy mój sygnał. W kłusie robiłyśmy dużo wolt, a potem usiadłam w siodle i wypchnęłam ją do galopu. Z drobnym ociągnięciem przyspieszyła i rozkręciła się, gdy pozwoliłam jej na większe koło niż dotychczas. Po chwili zmieniłyśmy kierunek przez lotną zmianę nogi i po dwóch okrążeniach zwolniłyśmy do stępa, by porobić zwroty i cofania.
Valentine ustawiła sobie Cass już w czasie drogi na tor. Z początku nie mogły dojść do porozumienia, a klaczka pokazała się od najgorszej strony, ale już po kwadransie Val zdołała ją do siebie przekonać. Od tamtej pory gniada słuchała się mniej lub bardziej, ale ciągle dało się ją opanować. Podczas rozgrzewki szła zza bardzo uniesioną głową. Po pierwszym zagalopowaniu zaczęła się ganaszować i szukać kontaktu. Wkrótce wyglądała już jak najwyższej klasy wierzchowiec.
Colossus, jak to Colossus, chodził bez zarzutu. Troszeczkę ospale, ale Sky nie dawała mu zasnąć i wciąż dociskała łydki, pobudzając go. Szedł bardzo grzecznie i wykonywał każde polecenie swojej partnerki. Miał drobny problem z zagalopowaniem, ale kiedy już mu się udało – później chodził jak w zegarku.
Wszystkie przeskoczyłyśmy jeszcze przez powalone drzewo w obie strony.
Zebrałyśmy się razem i ustaliłyśmy trasę.
- Tylko się pospieszmy, bo za godzinę muszę być w mieście. Na poczcie czeka na mnie piękna paczka z nowiutkimi ochraniaczami... - powiedziała Valentine, a ja wywróciłam oczami i rozejrzałam się.
- Ten najniższy tor, zgoda?
Przytaknęły.
- Najpierw Cass, potem Col i ja z Catsi – kontynuowałam. - Tylko uważajcie,dziewczyny, bo mogą się dzisiaj płoszyć.
Val zrobiła woltę w kłusie, a później zagalopowała i najechała na pierwszą przeszkodę. Cassioea mocno się podekscytowała i parła do przodu tak mocno, że Valentine ledwo trzymała ją w ryzach. Skok został oddany bardzo koślawo, a koń przypominał mi w locie sarenkę, ale obydwie dziewczyny sobie poradziły. Dalej było już lepiej.
Cass już przed drugą przeszkodą płynnie zwolniła i pewnie wybiła się w odpowiednim miejscu. Ładnie poradziła sobie z beczką i śmignęła dalej. Val dobrze sobie z nią radziła i nie miałam powodów, by wątpić, że uda im się pokonać tor bezbłędnie.
Razem ze Sky obserwowałam wszystko ze sporego wzniesienia, które było elementem toru dla bardziej zaawansowanych koni. Cassiopea chciała pędzić na złamanie karku i Val początkowo dzielnie ją wstrzymywała, ale to szaleństwo, w które w niej tkwi w końcu dało o sobie znać. Utrzymywała z klaczą kontakt, ale pozwoliła jej na podkręcenie tempa, śmiejąc się przy tym tak, że wyraźnie ją słyszałyśmy.
- Skup się! - krzyknęłam, chichocząc.
- Nie tym razem! Dzisiaj się bawimy! - odpowiedziała we wspaniałym humorze, kilka metrów przed wjechaniem do stawu.
Westchnęłam i pogłaskałam Kat po szyi. W sumie... dzisiaj możemy sobie pojeździć swobodniej. Frajda i dla nas i dla koni.
Valentine dodała impuls, by klacz skupiła się przed przeszkodą w wodzie. Pokonała ją w ładnym stylu ze ślicznie podwiniętymi pod siebie nóżkami. Wybiegły na brzeg, gdzie czekało na nie kila belek słomy ułożone w rzędzie. Cass nie wahała się ani chwili. Jadąc dalej napotkały jeszcze trzy drewniane przeszkody w niewielkim odstępach. Gniada nie miała problemu z najazdami ani całą resztą, ale po tym wyraźnie było widać, że się zmęczyła. Kondycji te nasze trzy koniska jeszcze nie mają.
Valentine nieco zmieniła trasę i pokierowała konia na część szlaku, gdzie do końca miały tylko dwie konstrukcje do zaatakowania. W duchu przyznałam jej rację i przyjrzałam się wykonaniu. Byłam bardzo zadowolona z Cassie, ponieważ mimo zmęczenia uparcie galopowała na przeszkody i podchodziła do nich z wielką ambicją. Val musiała hamować jej zapał, a po skńczonym przejeździe poluźniła wodze, klepiąc ją i pozwoliła na chwilę rozluźniającego galopu. Na razie nie podjeżdżała do mnie, bo nie miała by gdzie rozstępować konia. Została w dolince.
- No młoda, powodzenia – powiedziałam, a Sky odpowiedziała mi uśmiechem i ruszyła kłusem w kierunku pierwszej przeszkody. Nim jednak ją pokonała – zrobiła dwie duże wolty w kłusie i płynnie zagalopowała.
Cat cicho westchnęła i przestąpiła z nogi na nogę.
Szepnęłam do niej kilka uspokajających słówek i przeniosłam wzrok na siwego Colossusa, który z nastawionymi uszami i żwawym tempem szedł na pierwszą przeszkodę. Sky ścisnęła go łydkami i cmoknęła, a on bez problemu odbił się od ziemi i przeleciał nad szerokim płotkiem. Wbiegli między drzewa, gdzie czekała na nich druga... instalacja. To był dziwny wymysł naszych stajennych, ciężki do opisania. Ma na celu oswojenie naszych koni z najbardziej dziwnymi elementami. Col nie przestraszył się jej i sprawnie skoczył. Uśmiechnęłam się pod nosem i obserwowałam dalej.
Dwie kolejne próby wyszły im świetnie. Sky doskonale panowała nad sobą i koniem. Widziałam, że się dogadali. Colos miał w sobie sporo energii, ale okazywał to tylko przy wybiciach oraz w momentach, gdy amazonka prosiła go o przyspieszenie na fragmentach trasy pozbawionej przeszkód.
- Ej... - szepnęła z podziwem Val, która właśnie do mnie dołączyła. - Mała sobie radzi.
- Siwy jej podpasował. Fajnie im razem idzie.
Skinęła głową i pogłaskała swoją spoconą klaczkę. Cass i Cat przywitały się ze sobą pyszczkami.
Sky wybrała dłuższą trasę, bo nie szalała z prędkością, tak jak jej poprzedniczka. Col czuł się dobrze i chętnie najeżdżał na kolejne konstrukcje. Śmiało wskoczył do wody, a w niej pokonał beczkę, po czym wybiegł z nową energią parł naprzód. W stajni wyglądał jak miśkowaty przytulas, ale na torze widać było, że to dobry sportowiec.
Kiedy tak myślałam jak świetnie im idzie i rozmawiałam o tym z UFO, Col nagle stanął przed rowem, a Sky przeleciała nad jego głową wpadając prosto w płytki strumyczek i mnóstwo błota. Natychmiast zagalopowałyśmy i ruszyłyśmy w jej stronę, a dzieliło nas nie więcej niż 500-600 metrów. Uniosła rękę na znak, że nic jej nie jest.
- Heej! Wszystko gra? - zapytałam zaniepokojona, Val w tym czasie złapała wodze Cola, który nie ruszył się nawet na krok.
- No pewnie! Żyję... - mruknęła trochę rozdrażniona i skrzywiła się, otrzepując się z czarnego mułu. Zaczęła ładować się na konia.
- Może już starczy...? I tak została jeszcze jedna.
- No to chociaż ten głupi rów...
- Jak chcesz...
Odjechałyśmy na bok, a Sky wsiadła, zrobiła woltę i najechała na feralny strumyk, tym razem bardziej aktywnie. Nie dała rumakowi ultimatum i ten musiał pokonać jakiś mały straszek, który zmusił go wcześniej do wyłamania.
Dziewczyna wyklepała go po szyi i łopatkach, zwalniając do kłusa.
- To wy jedzcie do domu, ja przejadę tor i wrócę sama.
- Poczekamy... - zaproponowała młoda, ale moje mordercze spojrzenie i „masz się przebrać, bo będziesz chora, a ja ci nie pozwolę zostać w domu” spowodowało natychmiastową kapitulację.
Kłusem przejechałyśmy na początek toru, a tam podciągnęłam popręg i zrobiłam zagalopowanie na dużej wolcie.
Najechałyśmy prosto na pierwszą przeszkodę. Cati długo na to czekała, więc włączyła dopalacze i prawie wybiło mnie z siodła, ale zdążyłam się przygotować i po twardym lądowaniu pojechałyśmy dalej. Straszak nie zrobił na niej wrażenia. Klacz była pewna siebie, mocno uderzała kopytami o ziemie, siląc się na jeszcze większą prędkość. Pozwalałam jej na to, bo wiedziałam, że bardzo chce się wybiegać. „Najwyżej skończymy szybciej” - pomyślałam.
Wystarczyła lekka łydka, by odbiła się od ziemi i z mocą przefrunęła nad słomianą budowlą.
Poklepałam ją w sekundę, bo za chwilę musiałyśmy już wybijać się po raz kolejny. Mimo swoich pozornie sporych gabarytów, Cat była bardzo zwinna i dobrze sobie z tym poradziła.
Do wody praktycznie wleciała, chlapiąc tak, że wyglądałam jak po spacerze podczas ulewy, ale co tam. Śmiałam się z tego, bo i tak nikt nie patrzył.
Przeszkoda w wodzie również poszła fajnie. Co prawda czułam drobne wahanie, ale mocniejszy impuls i bardziej rozłożone wodze załatwiły sprawę.
Zdecydowałam, że faktycznie pojedziemy krótszą trasę, bo nie chciałam jej zbyt mocno forsować, nawet jeśli przeszkody zaliczały się do klasy very easy. Zostały więc trzy...
Rów poszedł bez problemu, ale po wypadku Sky dałam klaczy bardziej wyraźne sygnały. Chętnie puściła się pełnym galopem na ścieżkę. Po dwustu metrach czekała na nas szereg złożony z dwóch drewnianych przeszkód, które przypominały kolejno dom i kajak. Cat przeskoczyła nad chałupą, ale kajak okazał się zbyt straszny i chciała się zatrzymać, robiąc coraz mniejsze kroczki w galopie, ale ja wolałam to jednak skoczył. No to łydki, i krótkie „dalej!”. Klacz niepewnie i baaardzo koślawo przełożyła przednie nogi, a potem doskoczyła tylnymi. Dla mnie działo się to w zwolnionym tempie, ale ktoś z boku mógłby mieć zagwozdkę „to tak się da?”. No da się najwyraźniej... Cat uczy mnie nowoczesnych technik.
Zwolniłam do kłusa i przytuliłam się do jej masywnej szyi.
- Byłaś super, kochana – powiedziałam z przekonaniem i zawróciłam na drogę do stajni.
Dreptałyśmy sobie przez około 10 minut, a na kolejne kilka przeszłyśmy do stępa. Cati trochę mi się spociła, ale nie była wykończona. Zdrowy wysiłek i to wszystko.
Zsiadłam przed stajnią i zaprowadziłam ją do boksu. Tam zdjęłam sprzęt i założyłam jej zielony kantarek z futerkiem. Ślicznie w nim wyglądała. Z tego zachwytu dałam jej więcej cukierków i poszłam odnieść ekwipunek. Czapraczek trzeba było wywiesić na płot bo był mokry.
Weszłam do kuchenki po coś do picia i zarejestrowałam obecność Sky na kanapie.
- No co tam, gwiazdo? - zagadnęłam, biorąc puszkę coli.
- Następnym razem się uda – odparła bojowo, opatulając się polarową derką któregoś z wierzchowców.
- Ale dobrze wam się razem pracowało, prawda? - Przysiadłam się.
- Tak, chociaż... no nie wiem. Nie było idealnie i tyle. A jak z Catsey? Spadłaś? - zapytała z zadziornym uśmiechem.
Parsknęłam śmiechem i wytknęłam język.
- Nie! Ja nie spadam!
- Akurat! A co było ostatnio na Mo!? - wybuchnęła dzikim chichotem. 
Wywróciłam oczami.
- To... było... nic. No nie ważne! Lekcje odrobione?
- Mhm, "nic"... Nie mam lekcji. Mam trening z Val. 
- Jeszcze dzisiaj? - zdziwiłam się trochę. 
- Tak, pani kapitan. Lekkie skoki z Fairy. 
- No dobra, nie wtrącam się. 
Włączyłyśmy telewizor i do reszty zajęła nas fabuła jakiejś telenoweli. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz