wtorek, 1 kwietnia 2014

Misja cz. IX

Heilari oddaliła się z zaskakującą szybkością. Musiałam posiedzieć na ławce i przemyśleć to sobie, zanim w końcu zdołałam zebrać się w sobie i podejść do recepcji. H miała rację – musiałam wyjechać. Zmieniłam jedynie cel podróży, bo w tamtym momencie wizja sączenia kolorowych drinków z palemkami na hawajskiej plaży nagle straciła cały swój urok. Wykupiłam lot do Nowego Jorku.
W samolocie długo zastanawiałam się czy powiedzieć tacie o całej tej sprawie. Ostatecznie stwierdziłam, że narobiłoby to zbyt wiele szkód.
Może go odwiedzę, ale nic nie powiem. 
Wielogodzinny lot robi swoje i pierwszym miejscem, w jakie się udałam był hotel, gdzie przespałam ponad pół doby. Mój nowy styl życia zaczynał negatywnie wpływać na organizm, ale ignorowałam to, bo podobało mi się moje życie przez ostatnie kilka dni. To było coś, czego bardzo potrzebowałam.
Wyjechałam z NYC około dziesiątej rano. Wypożyczony nissan note sunął po ulicy z miękkością. Włączyłam radio, a przy niektórych piosenkach przyłączałam się do wokalistów i w duchu modliłam się, żeby okna były dość szczelne, by nikt z zewnątrz mnie nie usłyszał.
Na drodze nie było korków ani wypadków, więc do Bayville dotarłam po około pięćdziesięciu pięciu minutach. Okazała brama Instytutu Charlesa Xaviera powiedziała, żebym podjechała bliżej i pokazała się kamerze. Wykonałam jej prośbę, a po chwili usłyszałam ten sam komputerowy głos mówiący: „otrzymano pozwolenie na wjazd, zapraszam”.
Zaparkowałam koło fontanny, tuż obok schodów. Ledwo wysiadłam z samochodu i skierowałam się do drzwi, a z budynku wyskoczył tatuś z wysuniętymi pazurami i zdenerwowaniem na twarzy.
- Co się stało!? Co ci zrobili?! Gdzie oni są?!
Uśmiechnęłam się promiennie i podbiegłam by go uściskać.
- To już nie mogę wpaść w odwiedziny?
- Dzieciaku, ty nigdy tego nie robisz.
- Czas się zmienić! - zawołałam entuzjastycznie i wślizgnęłam się do środka.
Tatuś mruknął coś pod nosem, schował pazury i dołączył do mnie, krzyżując ręce.
Oglądałam ogromny hol Instytutu z nutką wzruszenia. Jako mała dziewczynka jeździłam tu na rolkach i niszczyłam drogie wazy profesora.
- Nic się nie zmieniło... - powiedziałam cicho.
- Co za niespodzianka! Witaj, Livio. - Do pomieszczenia wjechał uśmiechnięty Xavier.
- Dzień dobry, dzień dobry. Byłam niedaleko i postanowiłam na chwilkę przyjechać.
- Na chwilkę? - zainteresował się ojciec. - Od ośmiu lat tu nie zaglądałaś i nagle „na chwilkę” - parsknął niezadowolony i poszedł do auta bo spodziewał się, że mam bagaże. No i miałam tam jakąś torbę z ciuchami i pamiątkami z Włoch.
- Jesteś tu zawsze mile widziana – mówił profesor – mamy kilka wolnych pokoi, zaraz coś dla ciebie znajdziemy. - Uśmiechnął się przyjaźnie, a tatuś zjawił się z moimi manatkami.
- Z drugiego piętra wczoraj wyniosła się Georgina.
Xavier skinął głową na znak, że to dobry pomysł i powinnam tam zamieszkać.
- Miłego pobytu – dodał tylko i odjechał, by zająć się swoimi sprawami.
Tata zaprowadził mnie do jednoosobowego pokoju z łazienką. Pomieszczenie było pomalowane na ładny beżowy odcień, na na jedną ścianę naklejono czarno-białą fototapetę przedstawiającą widok na Wieżę Eiffla. Miałam nawet swój balkon!
W pokoju znajdowały się podstawowe meble, takie jak łóżko, szafa, biurko, jakaś komoda...
- To ja się rozpakuję.
- No, dziecinko, dobrze, że w końcu się zjawiłaś – powiedział tata, czochrając mi włosy, jak to robił gdy miałam siedem lat.
W spokoju ulokowałam cały mój dobytek i otworzyłam balkonowe drzwi. Było chłodnawo, nadciągała zima i dało się to odczuć stojąc na świeżym powietrzu w jeansach i lekkiej bluzce.
Szybko zamknęłam drzwi i stanęłam na środku pokoju z nieco bezradną miną. Nie miałam pojęcia, co robić. W końcu zniecierpliwiony żołądek, zdecydował się dać mi wskazówkę i burczenie zobowiązało mnie do udania się do kuchni.
Instytut był właściwie jednym wielkim labiryntem, ale dla kogoś kto się tu wychował, przejście z punktu A do dowolnego punku B nie było żadnym problemem.
Kuchnia była taka, jaką ją zapamiętałam. Wieeeelka i tłoczna. Ogromna lodówka była najczęściej używaną maszyną w całym domu. Otwierano ją z częstotliwością dziesięciu sekund, ale dzielnie to znosiła. Oprócz niej znajdowały się tam jeszcze dwie kuchenki, dwie zmywarki, piecyk, mnóstwo blatów oraz drewniany, kwadratowy stół, przy których stało łącznie dwanaście krzeseł. Pięć z nich zajmowali uczniowie.
- Kurt! - pisnęłam, gdy tylko weszłam, wiedząc wśród nich Nightcrawlera. Niebieski elf natychmiast teleportował się i mnie uściskał.
- Co tu robisz, mein freundin? - zapytał wesoło.
- Przyjechałam na kilka dni. Co tam słychać? Parę lat się nie widzieliśmy.
- Nic nowego. Teraz uczę rekrutów – westchnął tak, jakby nauczanie było porównywalne ciężkim zadaniem do pracy żołnierza na froncie.
- Mogę ci pomóc, póki tu jestem – zaproponowałam.
- Serio? Byłoby super! Tylko wiesz... mogłabyś grac złego glinę?
- Jeszcze lepiej – powiedziałam ze złowieszczym uśmieszkiem, po czym wysunęłam jeden z pazurów w prawej ręce i nadziałam na niego jabłko.
W lodówce nie było praktycznie nic, jeśli nie liczyć podpisanych jogurtów, sałaty i butelki wody mineralnej.
- Powinniśmy pojechać na zakupy – stwierdził mój kumpel, a ja się zgodziłam.
Pięć minut później byliśmy już w drodze. Kurt prowadził x-vana, ja jadłam swoje jabłko na siedzeniu obok, a z tyłu gawędziły jakieś dwie rekrutki, które prosiły byśmy podwieźli je do centrum. Niebieski, jako miłosierny nauczyciel i opiekun, naturalnie od razu się zgodził.
Zaparkowaliśmy kilkaset metrów od galerii, ale mimo że temperatura była niska, nie wiało i świeciło słonce. Rozdzieliliśmy cię zaraz przy wejściu.
Kurt jeszcze przed wyjazdem zmienił wygląd na „normalny” dzięki holozegarkowi. Nikt nie zwracał na nas uwagi, gdy spokojnym krokiem sunęliśmy po uliczkach.
- Może zanim pójdziemy do marketu, to rozejrzymy się po innych sklepach? - Uśmiechnęłam się słodko.
- A czego ci brakuje, butów czy ubrań? - parsknął cicho. - Już ja was znam. „Rozejrzymy się” przerodzi się w „dokładnie zbadamy każdy ciuch w absolutnie każdym sklepie w promieniu kilometra”.
- Ej, Elfie... Ja mam tylko małą torbę ze sobą... Nie mam nawet porządnej kurtki. No i ciepłych butów. No i jakiegoś swetra. No i jeszcze...
- Wystarczy! - przerwał moje wyliczanki. - To ja pójdę do McDonalda, ty szukaj sobie swetrów i spotkamy się za godzinę przy markecie, stoi?
- Stoi.
Także po sklepach buszowałam sama. Naturalnie kupiłam więcej rzeczy, niż zakładałam i z przedostatniego butiku wyszłam wyładowana jak wielbłąd. Gdzieś mignęły mi znajome twarzy chłopaków z „Bractwa”.
Przed wejściem do supermarketu stanęłam jakieś dziesięć do pięćdziesięciu minut po ustalonej godzinie. Kurt chyba był już w środku... Postanowiłam, że z tymi wszystkimi torbami lepiej zostanę, gdzie byłam i usiadłam na ławce, wyjmując z kieszeni komórkę. Miałam kilka nieodebranych połączeń od taty, więc z nudów zdecydowałam się oddzwonić.
- Gdzie jesteś? - warknął.
- Spokojnie... W centrum z Kurtem. Lodówka była praktycznie pusta...
- Dzieciaku, mów kiedy wychodzisz.
- Nie mam już piętnastu lat, okej? Nie musisz czasem torturować rekrutów?
- Eh... Pokaż się jak wrócisz, profesor chce z tobą pogadać.
- Jasne...
 -Wszystko gra?
„Nie. Mam potworne wyrzuty sumienia, bo nie mogę ci powiedzieć, że masz syna z Heilari.”
- Tak, pogadamy później.
Rozłączyłam się i zauważyłam Nightcrawlera z dwiema olbrzymimi reklamówkami. Zabrałam swoje pakunki i zgodnie ruszyliśmy w kierunku wyjścia.
Z trudem zapakowaliśmy wszystko do samochodu, ale w końcu jakoś się udało i mogliśmy ruszać do domu.
- Kurt?
- Hm..?
- Czy Quicksilver jest w mieście? Widziałam Lance'a i Toada i...
- Czemu pytasz? - zdziwił się i rzucił mi dziwne spojrzenie.
- Tak jakoś... Z ciekawości. - Wzruszyłam ramionami.
Kiedy tylko zaparkowaliśmy pod Instytutem, otoczyła nas zgraja wygłodzonych x-menów. Złapali za reklamówki, niemal wyrywając je sobie z rąk i odprowadzili pożywienie do lodówki. Niebieski pomógł mi z moimi pakunkami, a potem poszedł do siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz