Heilari
oddaliła się z zaskakującą szybkością. Musiałam posiedzieć na
ławce i przemyśleć to sobie, zanim w końcu zdołałam zebrać się
w sobie i podejść do recepcji. H miała rację – musiałam
wyjechać. Zmieniłam jedynie cel podróży, bo w tamtym
momencie wizja sączenia kolorowych drinków z palemkami na
hawajskiej plaży nagle straciła cały swój urok. Wykupiłam
lot do Nowego Jorku.
W
samolocie długo zastanawiałam się czy powiedzieć tacie o całej
tej sprawie. Ostatecznie stwierdziłam, że narobiłoby to zbyt wiele
szkód.
Może
go odwiedzę, ale nic nie powiem.
Wielogodzinny
lot robi swoje i pierwszym miejscem, w jakie się udałam był hotel,
gdzie przespałam ponad pół doby. Mój nowy styl życia
zaczynał negatywnie wpływać na organizm, ale ignorowałam to, bo
podobało mi się moje życie przez ostatnie kilka dni. To było
coś, czego bardzo potrzebowałam.
Wyjechałam
z NYC około dziesiątej rano. Wypożyczony nissan note sunął po
ulicy z miękkością. Włączyłam radio, a przy niektórych
piosenkach przyłączałam się do wokalistów i w duchu
modliłam się, żeby okna były dość szczelne, by nikt z zewnątrz
mnie nie usłyszał.
Na
drodze nie było korków ani wypadków, więc do Bayville
dotarłam po około pięćdziesięciu pięciu minutach. Okazała
brama Instytutu Charlesa Xaviera powiedziała, żebym podjechała
bliżej i pokazała się kamerze. Wykonałam jej prośbę, a po
chwili usłyszałam ten sam komputerowy głos mówiący:
„otrzymano pozwolenie na wjazd, zapraszam”.
Zaparkowałam
koło fontanny, tuż obok schodów. Ledwo wysiadłam z
samochodu i skierowałam się do drzwi, a z budynku wyskoczył tatuś
z wysuniętymi pazurami i zdenerwowaniem na twarzy.
- Co
się stało!? Co ci zrobili?! Gdzie oni są?!
Uśmiechnęłam
się promiennie i podbiegłam by go uściskać.
- To
już nie mogę wpaść w odwiedziny?
- Czas
się zmienić! - zawołałam entuzjastycznie i wślizgnęłam się
do środka.
Tatuś
mruknął coś pod nosem, schował pazury i dołączył do mnie,
krzyżując ręce.
Oglądałam
ogromny hol Instytutu z nutką wzruszenia. Jako mała dziewczynka
jeździłam tu na rolkach i niszczyłam drogie wazy profesora.
- Nic
się nie zmieniło... - powiedziałam cicho.
- Co
za niespodzianka! Witaj, Livio. - Do pomieszczenia wjechał
uśmiechnięty Xavier.
- Dzień
dobry, dzień dobry. Byłam niedaleko i postanowiłam na chwilkę
przyjechać.
- Na
chwilkę? - zainteresował się ojciec. - Od ośmiu lat tu nie
zaglądałaś i nagle „na chwilkę” - parsknął niezadowolony i
poszedł do auta bo spodziewał się, że mam bagaże. No i miałam
tam jakąś torbę z ciuchami i pamiątkami z Włoch.
- Jesteś
tu zawsze mile widziana – mówił profesor – mamy kilka
wolnych pokoi, zaraz coś dla ciebie znajdziemy. - Uśmiechnął się
przyjaźnie, a tatuś zjawił się z moimi manatkami.
- Z
drugiego piętra wczoraj wyniosła się Georgina.
Xavier
skinął głową na znak, że to dobry pomysł i powinnam tam
zamieszkać.
- Miłego
pobytu – dodał tylko i odjechał, by zająć się swoimi
sprawami.
Tata
zaprowadził mnie do jednoosobowego pokoju z łazienką.
Pomieszczenie było pomalowane na ładny beżowy odcień, na na jedną
ścianę naklejono czarno-białą fototapetę przedstawiającą widok
na Wieżę Eiffla. Miałam nawet swój balkon!
W
pokoju znajdowały się podstawowe meble, takie jak łóżko,
szafa, biurko, jakaś komoda...
- To
ja się rozpakuję.
- No,
dziecinko, dobrze, że w końcu się zjawiłaś – powiedział
tata, czochrając mi włosy, jak to robił gdy miałam siedem lat.
W
spokoju ulokowałam cały mój dobytek i otworzyłam balkonowe
drzwi. Było chłodnawo, nadciągała zima i dało się to odczuć
stojąc na świeżym powietrzu w jeansach i lekkiej bluzce.
Szybko
zamknęłam drzwi i stanęłam na środku pokoju z nieco bezradną
miną. Nie miałam pojęcia, co robić. W końcu zniecierpliwiony
żołądek, zdecydował się dać mi wskazówkę i burczenie
zobowiązało mnie do udania się do kuchni.
Instytut
był właściwie jednym wielkim labiryntem, ale dla kogoś kto się
tu wychował, przejście z punktu A do dowolnego punku B nie było
żadnym problemem.
Kuchnia
była taka, jaką ją zapamiętałam. Wieeeelka i tłoczna. Ogromna
lodówka była najczęściej używaną maszyną w całym domu.
Otwierano ją z częstotliwością dziesięciu sekund, ale dzielnie
to znosiła. Oprócz niej znajdowały się tam jeszcze dwie
kuchenki, dwie zmywarki, piecyk, mnóstwo blatów oraz
drewniany, kwadratowy stół, przy których stało
łącznie dwanaście krzeseł. Pięć z nich zajmowali uczniowie.
- Kurt!
- pisnęłam, gdy tylko weszłam, wiedząc wśród nich
Nightcrawlera. Niebieski elf natychmiast teleportował się i mnie
uściskał.
- Co
tu robisz, mein freundin? - zapytał wesoło.
- Przyjechałam
na kilka dni. Co tam słychać? Parę lat się nie widzieliśmy.
- Nic
nowego. Teraz uczę rekrutów – westchnął tak, jakby
nauczanie było porównywalne ciężkim zadaniem do pracy
żołnierza na froncie.
- Mogę
ci pomóc, póki tu jestem – zaproponowałam.
- Serio?
Byłoby super! Tylko wiesz... mogłabyś grac złego glinę?
- Jeszcze
lepiej – powiedziałam ze złowieszczym uśmieszkiem, po czym
wysunęłam jeden z pazurów w prawej ręce i nadziałam na
niego jabłko.
W
lodówce nie było praktycznie nic, jeśli nie liczyć
podpisanych jogurtów, sałaty i butelki wody mineralnej.
- Powinniśmy
pojechać na zakupy – stwierdził mój kumpel, a ja się
zgodziłam.
Pięć
minut później byliśmy już w drodze. Kurt prowadził x-vana,
ja jadłam swoje jabłko na siedzeniu obok, a z tyłu gawędziły
jakieś dwie rekrutki, które prosiły byśmy podwieźli je do
centrum. Niebieski, jako miłosierny nauczyciel i opiekun,
naturalnie od razu się zgodził.
Zaparkowaliśmy
kilkaset metrów od galerii, ale mimo że temperatura była
niska, nie wiało i świeciło słonce. Rozdzieliliśmy cię zaraz
przy wejściu.
Kurt
jeszcze przed wyjazdem zmienił wygląd na „normalny” dzięki
holozegarkowi. Nikt nie zwracał na nas uwagi, gdy spokojnym krokiem
sunęliśmy po uliczkach.
- Może
zanim pójdziemy do marketu, to rozejrzymy się po innych
sklepach? - Uśmiechnęłam się słodko.
- A
czego ci brakuje, butów czy ubrań? - parsknął cicho. - Już
ja was znam. „Rozejrzymy się” przerodzi się w „dokładnie
zbadamy każdy ciuch w absolutnie każdym sklepie w promieniu
kilometra”.
- Ej,
Elfie... Ja mam tylko małą torbę ze sobą... Nie mam nawet
porządnej kurtki. No i ciepłych butów. No i jakiegoś
swetra. No i jeszcze...
- Wystarczy!
- przerwał moje wyliczanki. - To ja pójdę do McDonalda, ty
szukaj sobie swetrów i spotkamy się za godzinę przy
markecie, stoi?
- Stoi.
Także
po sklepach buszowałam sama. Naturalnie kupiłam więcej rzeczy, niż
zakładałam i z przedostatniego butiku wyszłam wyładowana jak
wielbłąd. Gdzieś mignęły mi znajome twarzy chłopaków z
„Bractwa”.
Przed
wejściem do supermarketu stanęłam jakieś dziesięć do
pięćdziesięciu minut po ustalonej godzinie. Kurt chyba był już w
środku... Postanowiłam, że z tymi wszystkimi torbami lepiej
zostanę, gdzie byłam i usiadłam na ławce, wyjmując z kieszeni
komórkę. Miałam kilka nieodebranych połączeń od taty,
więc z nudów zdecydowałam się oddzwonić.
- Gdzie
jesteś? - warknął.
- Spokojnie...
W centrum z Kurtem. Lodówka była praktycznie pusta...
- Dzieciaku,
mów kiedy wychodzisz.
- Nie
mam już piętnastu lat, okej? Nie musisz czasem torturować
rekrutów?
- Eh...
Pokaż się jak wrócisz, profesor chce z tobą pogadać.
- Jasne...
-Wszystko
gra?
„Nie.
Mam potworne wyrzuty sumienia, bo nie mogę ci powiedzieć, że masz
syna z Heilari.”
- Tak,
pogadamy później.
Rozłączyłam
się i zauważyłam Nightcrawlera z dwiema olbrzymimi reklamówkami.
Zabrałam swoje pakunki i zgodnie ruszyliśmy w kierunku wyjścia.
Z
trudem zapakowaliśmy wszystko do samochodu, ale w końcu jakoś się
udało i mogliśmy ruszać do domu.
- Kurt?
- Hm..?
- Czy
Quicksilver jest w mieście? Widziałam Lance'a i Toada i...
- Czemu
pytasz? - zdziwił się i rzucił mi dziwne spojrzenie.
- Tak
jakoś... Z ciekawości. - Wzruszyłam ramionami.
Kiedy
tylko zaparkowaliśmy pod Instytutem, otoczyła nas zgraja
wygłodzonych x-menów. Złapali za reklamówki, niemal
wyrywając je sobie z rąk i odprowadzili pożywienie do lodówki.
Niebieski pomógł mi z moimi pakunkami, a potem poszedł do
siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz