wtorek, 7 października 2014

Trening crossowy


IMIĘ KONIA: *Moet II
JEŹDZIEC: Ruska
RODZAJ TRENINGU: cross
DATA: 07. 10. 2014r.
MIEJSCE: tor crossowy (easy)
WYSTĄPILI...: Ray & Valentine

Czytając „Wyspę skarbów” wśród poduszek na łóżku, dyktowałam Rayowi treść formularza na hubertusa i zawody w AG Stud.
- Klasa P?
- A widzisz tam gdzieś klasę P? L...
- No dobra i teraz co?
- Jeszcze jeden koń. Zapisz Moneta.
- Na co?
- Mmmm... cross.
Tym razem sobie poradził.
- Wiesz co? Właściwie to wezmę go na trening? Dawno nie był na torze, a pogoda jest niczego sobie – powiedziałam.
- To leć, ja to wyślę, a potem przyjedzie po mnie May.
- I gdzie znowu lecisz? - Popatrzyłam na niego z zaciekawieniem. Odłożyłam książkę na stolik.
- To tajne. - Mrugnął do mnie, a ja wywróciłam oczami i wstałam.
Zmieniłam jeansy na bryczesy i udałam się do kuchni, by wziąć sobie jabłko, a potem spacerkiem przemieściłam się do stajni ogierów. Moet na szczęście był w boksie. Pomiziałam go po pyszczku, kilka razy ugryzłam owoc, a resztę oddałam ogierowi. Było tak jakoś pusto, ale kiedy poszłam do siodlarni po sprzęt usłyszałam, że sporo koni ma trening na hali. Usatysfakcjonowana wróciłam do rumaka, po drodze zgarniając szczotki i zaczęłam go czyścić. Starałam się wyrobic w miarę szybko, ale konik i tak zaczynał się niecierpliwić – przeszukał mi kieszenie i podskubywał koszulkę z napisem „I do what I want!”. Zarzuciłam na niego granatowy czaprak, podkładkę i siodło skokowe, po czym przeszłam do ogłowie. Stał w miarę spokojnie i pozwolił się ubierać. Na koniec zostawiłam sobie czarne ochraniacze. Odsunęłam drzwi i wyszliśmy na korytarz. Przytwierdziłam sobie kask do siodła, a potem podciągnęłam popręg i wsiadłam. Puśliska miały dobrą długość, więc od razu stuknęłam go łydkami i ruszyliśmy w stronę toru. Skróciłam wodze, czując, że koń ma dziś w sobie wyjątkowo sporo energii i mogę mieć problem z jej opanowaniem. Starałam się być skupioną przez cały czas.
Wyjechaliśmy z zabudowanego terenu i żwawym stępem skierowaliśmy się na piaskową alejkę, prowadzącą do lasu. Moet machał głową  i niecierpliwił się. Od czasu do czasu starał się mi wyrwać wodze.
- No daj spokój, stary... Przecież nie będziemy się kłócić... - szepnęłam do niego.
Wkrótce wjechaliśmy między drzewa, które dawały nam przyjemny cień, a co za tym idzie – ledwo odczuwalny chłodek.
Ogier otrzepał głowę, trochę denerwowały go muchy. Zapomniałam psiknąć go sprayem – mój błąd.
Byliśmy już kilkaset metrów od stajni, pomyślałam, że za zakrętem zakłusuje. Kiedy tylko dojechaliśmy do rozdwojenia ścieżki, udaliśmy się w lewo – na wyłożoną ściółką dróżkę – i ruszyliśmy kłusem. Zaczęłam anglezować, a Mo dumnie uniósł głowę i postawił uszy. Był lekki do prowadzenia, praktycznie szedł sam, bez żadnego popędzania i tak dalej... Ścieżynka wiła się między drzewami, występowały tam mniejsze i większe wzniesienia – dobre przygotowanie do treningu. Mo radził sobie z nimi bez problemu, znał drogę, więc nie często korygowałam jego wybory. Wyjechaliśmy na prostą alejkę, która ciągnęła się przez dobry kilometr wzdłuż granicy łąki i lasu.
- Niedługo zagalopujemy – powiedziałam do konia, a wtedy na chwilę skierował ku mnie jedno ucho. Zaraz potem obydwa stały na baczność. Ogier nieprzerwanie obserwował okolicę i co jakiś czas cicho parskał. Jego szyja wciąż była napięta, tam samo jak chyba wszystkie mięśnie. Wiedziałam, że każdej chwili może mi odskoczyć na bok. Skróciłam wodze i dodałam impuls, by wydłużyć jego krok. Miałam nadzieję, że wtedy skupi się na mnie i odpuści w pysku. Nie pomyliłam się – delikatnie wygiął szyję i skierował pyszczek ku ziemi tak, że był prawie do niej prostopadły. Poklepałam go po łopatce i uśmiechnęłam się. Jechaliśmy tak jeszcze przez chwilę. W końcu stwierdziłam, że Monet jest wystarczająco odprężony i mogę zagalopować. Usiadłam w siodle i wypchnęłam go do galopu. Wyszło znacznie spokojniej niż się spodziewałam. Ogier grzecznie biegł przed siebie w nie za szybkim tempie -  ciągle w dobrym ustawieniu. Wodze były dość krótkie i napięte. Bo chociaż pozornie koń zachowywał się super, wiedziałam, że jeśli odpuszczę choć na chwilę – czeka mnie poniesienie albo coś równie zachęcającego.
Galopowaliśmy kilka minut, dojeżdżaliśmy do zakrętu. Tam staniemy na szczycie sporej górki. Czasem zbiegaliśmy z niego galopem, ale nie byłam pewna czy z tej sytuacji jest to dobry pomysł... Zerknęłam na głowę konia.
- Kolego... Będziesz grzeczny? - zapytałam cicho.
„Machnęłam” na to ręką i nie zwolniłam. Łagodnie wpadliśmy na łuk, a potem prostu w dół. Nie było jakoś specjalnie stromo, szczególnie dla konia crossowego, ale to jednak jakieś wyzwanie. Koń od razu zaczął się na to nakręcać, szarpać się i przyspieszać. Ale byłam nieugięta. Dopiero w dolince nieco poluźniłam wodze i pozwoliłam mu pomachać głową w wolnym, swobodnym galopiku.
Po chwili zwolniłam do kłusa. W odległości jakichś 200 metrów wiedzieliśmy już pierwsze przeszkody. Mo westchnął sobie, bo ta głupia baba nie pozwala mu jeszcze skakać...
Starałam się go dobrze rozciągnąć. Robiliśmy wolty, półwolty, serpentyny, przekątne na wyimaginowanym czworoboku i zmiany chodów z uwzględnieniem jak najpłynniejszych przejść. Na koniec jeszcze kilka zwrotów i cofanie.
Dałam mu chwilę przerwy, aby odsapnął przed najważniejszą częścią treningu.
Gdy był gotowy zagalopowaliśmy i skierowaliśmy się na pierwszą przeszkodę, jaką była zmodyfikowana beczka – proste. Najazd był dobry, tempo nieco za szybkie, ale wyrównał przed wybiciem i poszło jak ta lala. Zastygłam w półsiadzie w drodze do kolejnego zadania. Mo rozbudził się jakby dziś jeszcze wcale nie biegał i popędził w stronę żywopłotu podpartego grubym konarem. Dodałam silny impuls i elegancko pokonaliśmy zieleninę.
Dalej czekało na nas coś w rodzaju niskiego mostku złożonego z cienkich belek. Wzrost wynagradzała długość. Koń musiał się mocno wyciągnąć.
Docisnęłam łydki i krzyknęłam, by go zmotywować. Monet przyspieszył i z jękiem oderwał się od ziemi, przelatując nad drewnem w nie najgorszym stylu. Pochwaliłam go głosem i nie zwalniając popędziliśmy dalej. Najechaliśmy na sporawy płot – zygzak. Z góry wyglądał jak błyskawica. Mo wiedział co robić i pewny siebie odbił się w dobrej odległości. Wbiegliśmy na górkę, a zaraz potem zbiegliśmy z niej, kierując się prosto na konar umieszczony na mniej więcej 40 cm podwyższeniach. Przeszkoda wyglądała trochę strasznie. Bałam się, że Mo wyłamie, więc dodałam mocniejszy impuls. Ppstawił uszy i nie zwalniał, więc byłam pewna, że mu się uda, niestety – przeliczyłam się...
Centralnie przez pniakiem zrobił STOP i to tak, że przeleciałam przez szyję i zawisłam na przeszkodzie.
- Jezu, koniu!
Wymruczałam pod nosem kilka przekleństw. Wiedziałam, że stoi za mną. Mogłam skupić się na sobie. Dość mocno przywaliłam kolanem i musiałam zacisnąć zęby, żeby nie zacząć krzyczeć.
- Ufałam ci! - wyjęczałam w przypływie jeszcze większego bólu. Chociaż wiedziałam, że gdybym mocniej się postarała – nakłoniłabym go do skoku.
W oczach zebrały mi się łzy, ale szybko je otarłam i oderwałam się od kłody. Mo czekał na mnie i jedynie  delikatnie szarpnął pyszczkiem, gdy złapałam za wodze.
- No już... - Pogłaskałam go. - Już dobrze.
Przeszłam się z nim dookoła przeszkody by rozchodzić nogę. W końcu stwierdziłam, że przeszło i z lekkim trudem wskrobałam się na siodło. Koń chyba zadręczał się poczuciem winy bo nagle zgrzeczniał.
- Pewnie powinniśmy spróbować jeszcze raz, ale nie dam rady, Mo. Spróbujemy niższe.
Ruszyłam kłusem. Zrobiliśmy kilka wolt, wymasowałam kolanko i uparłam się, że dokończymy przejazd, choćby nie wiem co. Musiałam tylko trochę odciążyć prawą stronę...
Zagalopowaliśmy i najechaliśmy na następną przeszkodę. To był rów, a po obu jego stronach umieszczono belki. Od strony najazdu taką dość chudą, a na drugim brzegu – już grubszą i solidniejszą. Starałam się dodać obiema łydkami taki sam impuls, nie wyszło, ale koń skoczył równo. Poklepałam go.
Czekał nas fragment do rozwinięcia prędkości. Wjechaliśmy na duuużą łąkę, oddałam po fragmencie wodzy i mocno pochyliłam się do przodu, nakłaniając konia do szybszego galopu.
Podobało mu się na tyle, że z tej radości sobie bryknął. Utrzymałam się w siodle, ale trochę mną zatrzęsło. Za zakrętem czekał na nas staw. A w tym stawie beczka do przeskoczenia. Do wody Mo wpadł w pięknym stylu, a to problem pojawił si przy przeszkodzie. Same wodze nie wystarczyły. Manewrowanie łydkami było ograniczone, więc koń postanowił zrobić sobie skok w bok i bezczelnie ominął przeszkodę. Doszłam do wniosku, że ten trening jest jednym wielkim pasmem niepowodzeń i zwolniłam do kłusa robiąc duuużą woltę. Zrobiliśmy najazd po raz drugi, bardziej rozszerzyłam wodze i mimo wszystko usiłowałam odpowiednio ścisnąć jego boki. No i udało się. Co prawda koślawo i ogólnie brzydko, ale jednak.
Zostały nam dwie przeszkody...
Skierowaliśmy się na coś, co z boku wyglądało na drewniane schody o trzech szerokich stopniach. Trudność polegała na tym, że całość była bardzo wąska i trzeba było skupienia by odpowiednio trafić. Po raz kolejny wytężyłam zmysły, starałam się zapomnieć o bólu kolana i Hop! Monet docenił starania i wybił się mocno, porządnie, wyciągnął głowę i podciągnął pod siebie kopytka. Pochwaliłam go i cmoknęłam, by przyspieszył. Dopiero za dwieście metrów malowała się przed nami drewniana obręcz. Koń musiał skoczyć przez jej środek odpowiednio wyważając siły. Gdyby włożył w to zbyt wiele siły – mogłabym przywalić głową. Skróciłam wodze i czekałam na odpowiedni moment. Wypchnęłam go, jednocześnie dociskając łydki i półsiad, który pewnie bardziej przypominał przytulenie się do szyi konia.
Ale udało się!
Wyklepałam go i oddałam chyba z połowę wodzy. Szczęśliwy ogier parsknął i zarzucił grzywą. W sumie to za bardzo nie miał czym zarzucać, bo ostatnio mu ją przycięłam, no ale liczą się chęci.
Wyrównaliśmy oddechy i wolnym, bujanym galopikiem pobiegliśmy w stronę lasu. Z chwilą wejścia między drzewa zwolniliśmy do kłusa i tak jechaliśmy dobre pięć minut.
- Prrrć... Stępik, stępik...
Koń posłusznie przeszedł do stępa i natychmiast się rozluźnił. Do domku miesiliśmy jakieś trzy kilometry, pokonaliśmy to spacerkiem, raz tylko zakłusowaliśmy na kilka minut.
Droga powrotna zajęła nam kilka razy więcej czasu, niż ta na tor. Ale to nic. Spacer dla zdrowia. Na teren stajni wkroczyliśmy zmęczeni, ale i szczęśliwi, na luźnych wodzach i z podwiniętymi strzemionami.
Val akurat sprzątała „pączki” na jednym z padoków. Popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się.
- Crossik?
- Tia...
- Latałaś?
- Aż tak widać? - zapytałam.
- Nieee, wcaaale...
Mój strój mówił sam za siebie. No cóż, dziura na kolanie i cała reszta w błocie.
- Jedziesz na nim na zawody niedługo. - Wytknęłam język i dokłusowałam do stajni, zanim zdążyła zadać pytania.
Zwiałam przed drzwiami i zaprowadziłam koniucha do boksu, gdzie zdjęłam sprzęt, odwiesiłam go na drzwi boksu, a potem przytuliłam się do konia. Mo nie miał nic przeciwko, znamy się tyle lat, że chętnie służy swoim grubym cielskiem. ;)
Na koniec poklepałam go i poszłam odnieść ekwipunek. Czapraczek wywiesiłam do wyschnięcia, bo był mokry jak po deszczu.

1 komentarz:

  1. Przybywający wprost z Asgardu Scott wita cię w progu, całując rękę, i dając piękny bukiet kwiatów, której woń jest piękniejsza od wszystkich perfum, oznajmia uroczystym tonem, iż na wsks-winter-mist.blogspot.com jest dzierżawa i sprzedaż koni, bierze cię na ręce, sadza przed siebie na wielkiego, zdobnego w złote siodło Sleipnira i jedzie do Winter Mist.
    Zapraszam!
    ~Detalli
    (i Scott który teraz szepcze ci do ucha)

    OdpowiedzUsuń